Aleksander Minkowski

Wahania

 

Saga

Część pierwsza

Rozdział pierwszy

Wiatr trącił lekko szybę uchylonego okna i promień słoneczny ześliznął się ze ściany na biurko. Dotknąłem go palcem: był ciepły i bardzo błyszczący. Daleko za oknem, w dole, widziałem żółty brzeg Wisły i nieco ciemniejsze plamy opalających się ludzi.

Znów spojrzałem na maszynopis. „W ramach destrukcyjnego zaniżenia norm jedna roboczogodzina...“ Uśmiechnąłem się. Ujrzałem w wyobraźni olbrzymią tabelę, oprawną w ciężkie złocone ramy. Linia wykresu wiła się na niej jak czarna żmijka.

— Lubicz! — usłyszałem. — Do sekretarza redakcji.

W pokoju sekretarza było mroczno, ciężkie story pochłaniały słoneczny blask, bijący od okna. Kurowski wertował stertę zdjęć i upłynęło kilka chwil, nim uniósł głowę.

— No jak? — zapytał. — Przejrzałeś artykuł Kalety?

— Niestety — odparłem. — Do druku raczej się nie nadaje. Jest nudny jak rycyna.

— Co to znaczy? — Kurowski odsunął na bok zdjęcia. Miał ładną twarz prowincjonalnego fryzjera.

— Powiedziałem przecież. Artykuł jest bardzo nudny i nie wnosi absolutnie nic nowego. Jeszcze jeden hymn na cześć hutników.

Kurowski wstał i złożył dłonie na piersiach, szybko poruszając palcami. Nie znosiłem jego palców: były cienkie i szare jak dżdżownice. Gdy się witał, czuć było ich chłodną wilgoć.

— Wydaje mi się, że przesadzasz — powiedział półgłosem, nie patrząc na mnie. — Uważam Kaletę za zdolnego dziennikarza. Bądź łaskaw przekazać artykuł Kwiatkowskiej. Powiedz, że proszę, by go zadiustowała.

— Dobrze. — Chciałem wyjść.

— Jeszcze chwileczkę — nie patrzył na mnie. — Pojedziesz o drugiej do drukarni.

— Miałem dyżur w ubiegłym tygodniu.

— Pojedziesz o drugiej do drukarni — powtórzył spokojnie, kierując na mnie bezbarwny wzrok. — O drugiej będą już kolumny.

— Z jakiej racji? — poczułem, że zasycha mi w ustach. — Nie jest moim obowiązkiem...

— Pozwolisz — przerwał mi — że ja będę dyktował, co jest, a co nie jest twoim obowiązkiem. O drugiej zaczniesz czytać kolumny.

Spojrzałem w stronę okna. Po zielonej fałdzie story wspinała się mucha. Była niebieska, gruba. Widziałem, jak nerwowo porusza błonkami skrzydeł.

— A jeśli się nie zgodzę? — zapytałem.

— Myślę, że się zgodzisz.

— Otóż... — Mucha oderwała się od story i brzęcząc pomknęła w róg pokoju. — Nie zgadzam się — powiedziałem cicho, odprowadzając ją spojrzeniem. — Nie pojadę do drukarni.

Kurowski uśmiechnął się. Oderwał prawą dłoń od piersi i jął bębnić palcami o blat biurka.

— No cóż — powiedział. — To twoja sprawa. Ale pragnę ci przypomnieć, że nie po raz pierwszy dochodzi między nami do podobnych incydentów.

— Słuchaj, ty... — Mucha znikła nagle, jakby się rozpłynęła w powietrzu. — Mną rządzić nie będziesz, jasne? Ja nie jestem Michalczuk, który ci lata po papierosy. Ja mam cię w... — roześmiałem się głośno, nienaturalnie.

— Wyjdź stąd — usłyszałem. — Natychmiast.

Kątem oka zobaczyłem jego twarz, bielszą niż zwykle, i trzepocące rzęsy, długie, zawinięte ku górze, ciemne. Starannie zamknąłem za sobą drzwi.

Kwiatkowska wzięła ode mnie maszynopis i skrzywiła się.

— Kaleta — westchnęła. — Pewnie znów radosna piła. Czytałeś już?

— Owszem — skinąłem głową. — Kurowski prosił, żebyś to przygotowała do druku.

— Przyjaciele naszych przyjaciół... — Kwiatkowska uśmiechnęła się ironicznie. — Dobrze — powiedziała. — Spróbuję coś z tym zrobić.

Wróciłem do swego pokoju. W szklanej tafli leżącej na biurku wciąż topił się słoneczny promień. Z okna płynęło ciężkie, nagrzane powietrze. Po Wiśle leniwie sunęła łódź ze zwiotczałym żaglem.

Zadzwonił telefon. Podniosłem słuchawkę i położyłem na widełki. Było mi gorąco.

— Kolega Lubicz do Naczelnego.

 

W szkłach okularów migotały błyski i oczu Naczelnego nie mogłem zobaczyć. Słyszałem natomiast każde słowo, wypowiadane przez niego z chłodną pedanterią. Obok fotela Naczelnego stał Kurowski. Skrzyżował ramiona na piersiach i przebierał palcami.

— Nie mogę tego dłużej tolerować, towarzyszu Lubicz. — Naczelny patrzył mi prosto w twarz i denerwowało mnie, że nie mogę widzieć jego oczu. — Dla takich jak wy nie może być miejsca w mojej redakcji.

— Co macie mi do zarzucenia? — rzuciłem w połyskujące szkła.

— Jesteście niezdyscyplinowani i aroganccy, towarzyszu Lubicz. Wykręcacie się od roboty, traktujecie ją lekceważąco.

— To nie są konkretne zarzuty.

Naczelny spojrzał na Kurowskiego.

— Wasze dwa ostatnie materiały nie nadawały się do druku — powiedział Kurowski nie przestając poruszać palcami. — Musiałem prześlęczeć nad nimi parę godzin, by mogły się ukazać w piśmie.

— Nie zauważyłem w tekście żadnych zmian — mruknąłem.

— Opuściliście w tym miesiącu bez usprawiedliwienia kilka dni pracy — ciągnął, jakby nie słysząc mojej repliki. — Odmawiacie opracowania ważnych dla pisma materiałów. Spóźniacie się na szkolenia... — sięgnął po notes. — W tym miesiącu spóźniliście się dwa razy. Poza tym wasza postawa moralna...

—Że co? — podałem się do przodu.

— Nie denerwujcie się, Lubicz — Naczelny z uwagą oglądał swoje paznokcie. — Jak widzę, umiejętność odbierania krytyki także nie jest waszą zaletą.

Zacisnąłem wargi.

— A więc wasza postawa moralna — ciągnął Kurowski — także budzi poważne zastrzeżenia. Jesteśmy przecież sąsiadami. Kilkakrotnie widziałem, jak z waszego pokoju po godzinie jedenastej wychodziła kobieta. Regulamin „Hotelu prasy” zezwala na wizyty do godziny dziesiątej i wy wiecie o tym, kolego Lubicz.

— Co mi jeszcze powiesz? — mruknąłem.

— Wystarczy. — Naczelny wstał, z postawy i tuszy przypominał Napoleona. — W dzisiejszym incydencie jestem zorientowany. Tak dłużej być nie może, towarzyszu Lubicz. Próbowaliśmy was wychować, ale...

— Nie udało się — dokończyłem za niego. — To chcieliście powiedzieć, nieprawdaż? Otóż — przeniosłem wzrok na Kurowskiego — tego człowieka mam dość. Nie chcę go oskarżać, bo w tym pokoju on i tak będzie miał rację. Powinienem mu dać w twarz, ale jakoś nie mam ochoty. Nie mam także ochoty na usprawiedliwianie się.

Zapadło milczenie. Milczenie to było moją przewagą: obaj czuli się najwyraźniej zaskoczeni.

— No więc? — dodałem po chwili. — Słucham.

Naczelny oderwał wzrok od paznokci.

— Chyba rozumiecie, towarzyszu Lubicz — powiedział.

— Rozumiem — uśmiechnąłem się. — Czy z miejsca?

— Tak jest. — Naczelny patrzył na mnie i teraz już widziałem dokładnie jego wypukłe, okolone czerwonymi obwódkami oczy. — Nie chcę was więcej widzieć w mojej redakcji. — Słowo „mojej“ wyraźniej niż inne zaakcentował. — Wszelkie formalności załatwię osobiście w Delegaturze. Będziecie musieli także opuścić pokój w hotelu. I to jak najszybciej.

— W porządku. — Skłoniłem się. — Czy mogę już iść?

— Zawiodłem się na was, towarzyszu Lubicz.

— Na nim się nigdy nie zawiedziecie — wskazałem głową na Kurowskiego. — Chyba że...

Nie dokończyłem. Dostrzegłem znów przybladłą twarz sekretarza i raz jeszcze się skłoniłem. Gdy opuszczałem gabinet Naczelnego, trwała w nim cisza. Aluminiowa klamka błyszczała w słońcu. Czułem ją w dłoni jeszcze wówczas, gdy z marynarką przerzuconą przez ramię opuszczałem gmach redakcyjny.

 

Figus przywitał mnie jak zwykle z wesołą wylewnością.

— Masz coś dla „Proporca“? — zapytał. — Potrzebujemy dobrego reportażu i oto zjawia się Lubicz. Siadaj, mistrzu.

Uśmiechnąłem się do niego. Końska twarz Figusa we wszystkich wzbudzała sympatię.

— Mam do ciebie kilka spraw— powiedziałem, nie przestając się uśmiechać. — Po pierwsze, oddaj osiemdziesiąt złotych.

— Po pierwszym. — Wywrócił pustą kieszeń. — Nie mam nawet na fajki.

— Po drugie, mogę coś dla was napisać. Chętnie wziąłbym delegację w teren.

Figus lekko przechylił głowę.

— Kurowski pozwoli ci dla nas wyjechać?

— Wywalili mnie pół godziny temu.

Twarz Figusa ściągnęła się; poczułem, że uważnie mi się przygląda.

— Co się stało? — zapytał.

— Znasz Kurowskiego.

— Słuchaj, Bohdan... — Figus usiadł na krawędzi biurka; mówił tonem poważnym jak do dziecka. — Wiem, czym jest podszyty Kurowski. Ale dziś o etat jest bardzo trudno. Wydaje mi się, że niepotrzebnie z nim zadzierałeś... Czy to ostateczna decyzja?

— Daj spokój, staruszku — klepnąłem go po ramieniu. — Nie zginę, ręczę ci. Co prawda, wychowywano mnie przez półtora roku, ale w tyłek nie nauczyłem się włazić. Zresztą niczego nie żałuję. Wyślesz mnie w teren?

— Z przyjemnością — Figus wstał zza biurka i przeszedł po pokoju. — Dokąd chciałbyś pojechać?

— Wszystko mi jedno.

— No to wal do Gdańska. W tamtejszej stoczni dzieją się ciekawe rzeczy. Kiedy chcesz wyjechać?

— Jeszcze dziś.

— Doskonale. Zaliczkę dadzą ci z małej kasy. Na jak długo mógłbyś pojechać?

— Myślę, że tydzień mi wystarczy.

— Doskonale. — Figus wypisał zlecenie na kartce z brulionu. — Zaniesiesz to do sekretariatu i weźmiesz delegację. Co zamierzasz dalej robić? — spojrzał na mnie pytająco.

— To samo co dotąd — zbliżyłem się do niego i położyłem mu dłoń na ramieniu. — Mam do ciebie jeszcze jedną prośbę.

— No?

— Muszę się wyprowadzić z hotelu. Przygarniesz?

Figus potarł czoło wskazującym palcem.

— To się da chyba zrobić... — powiedział z namysłem. — W przyszłym tygodniu szwagier wyjeżdża na miesiąc do Francji, przez ten czas możesz u mnie mieszkać.

— A potem coś wykombinuję — rzuciłem wesoło. — Na razie wyrywam do Gdańska. Pozwolisz, że wieczorkiem podrzucę ci walizkę z łachami.

— Co z Olgą? — Figusowi zdawało się, że zmienią temat.

— Między innymi przez nią pożegnałem redakcję. — Roześmiałem się. — Prawie co dzień po kursach Olga składa mi wizyty, co, rzecz jasna, nie mogło umknąć uwadze Kurowskiego. Zarzucił mi, że się prowadzę niemoralnie.

— Chyba bez podstaw?

— Przecież wiesz, że od roku nie mam z Olgą nic wspólnego.

— Po cóż więc przychodzi?

— Nie jest pewna, czy to się definitywnie skończyło. Ma jakiegoś faceta, który jej proponuje małżeństwo, ale ona jakoby woli mnie i wciąż pyta, czy nie zmieniłem zdania.

— A ty? — Figus parsknął śmiechem.

— Doradzam jej małżeństwo z facetem. Gość ma podobno dwupokojowe mieszkanie i bardzo ją kocha. Czy Oldze czegoś więcej trzeba? Po prostu wbiła sobie w głowę, że dziennikarz to coś więcej niż handlowiec, szczególnie w dzisiejszych czasach.

— Może byś się jednak z nią ożenił? Mówiłeś mi kiedyś, że Olga ma własny pokój z kuchnią. To też niezłe na początek.

— Zaczekam na willę z ogrodem. Stan kawalerski nie znudził mnie jeszcze.

Pożegnaliśmy się uściskiem dłoni. Klamka przy drzwiach była tu również aluminiowa, ale chłodna, bez słonecznego połysku. Dotknąłem jej z ulgą.

 

Pokój, w którym mieszkałem, był szary. Barwą i czymś jeszcze, czego nie potrafię określić, przypominał mysz. Skojarzenie to denerwowało, ponieważ parterowe okratowane okno sugerowało raczej podobieństwo do klatki i te dwa pojęcia — klatka i mysz — nie mogły się we mnie pogodzić. W każdym bądź razie świadomość, że na zawsze ten pokój opuszczam, nie należała do przykrych.

Do odejścia pociągu zostały mi dwie godziny czasu. Stanąłem przed lustrem i namydliwszy pędzelek zabrałem się do golenia. Lubiłem tylko pierwszą połowę tej czynności: głaskanie policzków miękkim i ciepłym pędzlem, za dotknięciem którego zarost znikał pod kłębami tęczowo mieniącej się piany. Druga połowa — operowanie brzytwą — zawsze sprawiała mi lęk. Wyobrażałem sobie, że nieostrożnym ruchem przecinam żyłę na szyi i w górę uderza dymiący strumień krwi. Kiedyś, pod wrażeniem tej wizji, rzeczywiście drasnąłem się w szyję, na szczęście nie zawadzając o arterię. Odtąd nawet dotknięcie ciepłego pędzla było jedynie przedsmakiem zbliżającego się strachu.

Skończyłem się golić. Włożyłem do teczki przybory toaletowe i zaciągnąłem pasek. Potem zdjąłem pantofle i czyszcząc je spróbowałem pomyśleć o incydencie redakcyjnym. Miałem zamiar rozważyć sytuację, w jakiej się znalazłem, chciałem ją rozsądnie przeanalizować. Nic z tego. Widziałem coraz jaśniej połyskujący pantofel i nic poza tym nie docierało do mojej świadomości.

Po kilkunastu minutach oba pantofle jaśniały, jak pociągnięte lakierem.

Rozdział drugi

Są tylko pokoje dwuosobowe — powiedziała hotelowa.

— W porządku — skinąłem głową. — Może być.

— Czy zajmie pan cały pokój?

— Nie — usłyszałem, nim zdążyłem odpowiedzieć. — Ten pan zamieszka ze mną.

Obejrzałem się: obok mnie, z fleszem przewieszonym przez ramię, stał Jurek Segał, reporter z „Kuriera“.

— Chyba nie będziesz protestował — ciągnął, podając mi rękę. — Ja tylko na jedną dobę, a jutro zamienisz na jednoosobowy.

Pokój, który nam przydzielono, był jasny. Gdy wyciągnąłem się na łóżku, przez okno widziałem półkole błękitu z powtykanymi gdzieniegdzie strzępkami obłoków.

— Robienie fotoreportażu to świetna zabawa — mówił Jurek, ładując aparat fotograficzny. — Wczoraj na przykład robiłem w Bydgoszczy kilka zdjęć ze stołówki robotniczej. Kierownik dowiedział się, że dziennikarz chce fotografować i nie odstępował mnie ani na krok... — odciągnął migawkę i pstryknął. — Wciąż mruczał mi do ucha, że dziś wyjątkowo obiad jest nienajlepszy, bo rzeźnia nie dostarczyła cielęciny. Gdy wybrałem stolik do fotografowania, kazał mi chwilkę zaczekać. Zgadnij po co.

— No?

— Zjawiła się kelnerka z tacą. Ustawiła na stole piękną wazę z zupą, rozłożyła nowe nakrycie, a na talerzach umieściła... — Jurek parsknął śmiechem. — Zgadnij co.

— No?

— Pęta kiełbasy jałowcowej. I nikt się nie śmiał. Chłopcy wytrzeszczali oczy i siedzieli sztywno jak kozacy na defiladzie. Zrobiłem zdjęcie, a kierownik parę razy powtórzył mi swoje nazwisko, żebym przypadkiem w reportażu o nim nie zapomniał.

Przez jakiś czas milczeliśmy. Śledziłem obłoki, rozpływające się w górze jak wata z cukru. Niebo robiło się coraz mocniej niebieskie, prawie fioletowe. Tiulową firanką poruszał łagodny wietrzyk pachnący słonawo.

— Zdjęcia, rzecz jasna, nie wykorzystam — powiedział Jurek. Nakrył obiektyw pokrywką i schował aparat do futerału — A co ty zamierzasz robić w Gdańsku? — zapytał.

— Rozejrzę się po stoczni — mruknąłem.

— Jeśli masz ochotę, wyskoczymy wieczorkiem do Sopotu. — Jurek szykował się do wyjścia. — Ruletki co prawda tam nie ma, ale poza tym Monte Carlo. Warto popatrzeć.

— Ta historia ze zdjęciem jest obrzydliwa. — Zamknąłem oczy i niebo nagle przestało istnieć.

— Pa, dzidziusiu — usłyszałem, jak Segał zatrzaskuje za sobą drzwi.

 

Wychodząc ze stoczni, porządkowałem w myślach wrażenia. Sekretarz komitetu zakładowego opowiadał mi barwnie o sukcesach brygady Kochaniaka, która zdobyła przechodni proporzec. Pozostał mi w pamięci czarniawy chłopaczek, cherlawy i jakby przestraszony. Nazywał się Kochaniak.

— Brygada, którą kieruję — mówił, przymknąwszy oczy i chowając za plecy nieproporcjonalnie wielkie i grube dłonie — dzięki maksymalnemu wysiłkowi i ofiarności całego kolektywu przekroczyła w tym miesiącu sto osiemdziesiąt procent normy.

— A do kina lubicie chodzić? — zapytałem.

— Do kina? — wyglądał na jeszcze bardziej przestraszonego. — Czemu nie — uśmiechnął się i natychmiast popatrzył na mnie z nieufnością. — Co to ja mówiłem o brygadzie ... — szybko wrócił do tematu. — Więc wszyscy byli bardzo ofiarni i...

W hotelu czekał już na mnie Segał. Miał na sobie farmerskie spodnie z nitami przy kieszeniach i nylonową białą koszulę.

— Mam bilety do Sopotu — rzucił. — Zbieraj się.

Przyjrzałem mu się, potem zobaczyłem swoją postać odbitą w dużym stojącym lustrze. Postać była mizerna, przyodziana w szerokie spodnie koloru khaki i brudnoszarą wiatrówkę.

— Poczekaj — przypomniałem sobie. Wyjąłem z teczki jasnoniebieską koszulkę w żółte i czerwone grochy. Jurek z aprobatą skinął głową.

W kwadrans później jechaliśmy już kolejką elektryczną w kierunku Gdyni.

 

Brudne i ciasne uliczki, pełne wałęsających się ludzi, kobiet w spodniach i mężczyzn w jaskrawych apaszkach wokół szyi. Groteskowy taniec kolorów i odcieni.

— Marynika, Marynika!... — wyrzuca chrapliwie głośnik przy fotoplastikonie.

— Serwus, Jacek. Nie wiesz, gdzie Zocha?

— Maksymalny jazz! Będziesz?

— Tylko jednego robra. Potem prujemy do „Grandu“ ‘.

— Widziałeś, co za nogi?

— Nogi...

— Moneta mi się kończy, jeśli do jutra nie zakombinuję, trzeba będzie wracać.

— Suniemy na deptak?

— Spójrz, Sylwia, jaki przystojny brunet. Ciągle się na nas gapi.

— A kolorową fontannę pani widziała?

— Uwielbiam morze, towarzyszu prezesie. Morze ma dla mnie coś niewysłowionego. Ten błękit...

— Dżek, ja chcę melbę! Słyszysz, Dżek? Idziemy ną melbę do „Kassandry“.

— Jeśli nie poderwę do jutra tej blondyny, możesz mi mówić „Dupa“.

— Jutro na plaży, w tym samym miejscu.

— O dziesiątej?

— O dziesiątej. Jeśli mama mnie puści.

— Też!

— Co pan sobie myśli?

— Dżek, melbę!...

Szliśmy przed siebie leniwym krokiem. Jurek wsunął mi do ust papierosa, pstryknął zapalniczką.

— Jak ci się tu podoba? — zapytał.

Uśmiechnąłem się. Żałowałem, że jesteśmy tylko we dwójkę i że nie znamy tu nikogo. Dziewczęta były ładne, o wysokich piersiach i włosach modnie spiętych w koński ogon. Szczególnie podobały mi się wysokie i szczupłe, ubrane z wyzywającą odwagą.

— Co byś powiedział o tej? — wskazałem Jurkowi opaloną blondynkę w szafirowych obcisłych spodniach do połowy łydek i lekkim białym sweterku.

— Momencik — Jurek obciągnął koszulę i zdecydowanie podszedł do blondynki, która zatrzymała się właśnie przy kiosku z gazetami.

— Dobry wieczór — usłyszałem. — My się chyba znamy. Czy to nie z panią tańczyłem wczoraj w „Grandzie”?

— Wątpię — blondynka obrzuciła go krytycznym spojrzeniem. — Nie byłam wczoraj w „Grandzie“. Ani przedwczoraj. — Obejrzała się. — Franek! — skinęła ramieniem zbliżającemu się mężczyźnie w koszulce z cowboyem na piersiach. — Spóźniasz się, bracie. Pa, Krzysiu — powiedziała głośno do Jurka, by tamten usłyszał. — Do jutra, na plaży.

Segał zbliżył się do mnie, a ja puściłem mu w oczy kłąb papierosowego dymu. Kichnął.

— Pech — odezwał się, rozcierając załzawione oczy. — Ale gdyby nie tamten, miałbym ją na dzisiejszy wieczór.

— Miałbyś — przytaknąłem. — O takie nigdzie nie jest trudno.

— To znaczy o jakie?

— W ogóle — uśmiechnąłem się. — Tego towaru w Polsce jest pod dostatkiem.

Jurek popatrzył na mnie z zainteresowaniem.

— Nie wiedziałem, że jesteś taki kosior — powiedział. — Wyglądasz na spokojnego człowieka.

Wzruszyłem ramionami.

Pomyślałem z zazdrością, że ja nie zdobyłem się na zaczepienie w podobny sposób opalonej blondynki. Mógłbym podejść do niej, zrobić oko do czekającego opodal kolegi i zapytać półgłosem o jakąś ulicę. Potem bym się wykręcił, że akurat nie miała czasu i umówiła się ze mną na dzień następny.

— Zaimponowało ci, że do niej podszedłem? — odezwał się nagle Jurek.

Spojrzałem na niego i lekko skinąłem głową.

— Miałem kiedyś zabawną historię — powiedział. — To było dwa lata temu. Umówiłem się z pewną dziewuszką o siódmej na placu Unii, dochodziła ósma i byłem pewny, że już nie przyjdzie. Ale czekałem. Wieczór był letni, cholernie ładny, obok przechodzili faceci z babkami. Czułem się bardzo skrzywdzony.

— Znam to — uśmiechnąłem się.

— Poczekaj. W pewnej chwili przed wystawą księgarni zatrzymała się dziewczyna. Rzadko się widzi tak ładne dziewczyny, zresztą mogłem się mylić. Byłem wtedy bardzo samotny. Więc ta dziewczyna — włosy miała długie, zupełnie czarne — stanęła sobie przed wystawą i oglądała książki. Myślałem, że czeka na autobus, bo zaraz obok jest autobusowy przystanek, ale przejechało kilka autobusów i dziewczyna nie wsiadła. W pewnej chwili wydało mi się, że na mnie patrzy. Po prostu czułem to spojrzenie, jak mi się zdawało, zachęcające. Zrobiłem parę kroków w jej stronę. Coś jakby uśmiech, odwróciła się. Postanowiłem, że jeśli nie wsiądzie do następnego autobusu, podejdę do niej.

— Podszedłeś?

— Zaraz... — Jurek skręcił w prawo i zobaczyłem migocącą światłami linię molo. — Idziemy tam? — zapytał.

— Owszem.

Minęliśmy zaułek kolorowych kiosków i weszliśmy na poskrzypujące lekko deski molo. Z dołu nadlatywał jednostajny ciepły szmer morza. Na twarzach spacerujących ludzi kładły się fioletowe półcienie.

— Podszedłeś do niej? — powtórzyłem.

Jurek wyjął z kieszeni pudełko „Giewontów“ i nie częstując mnie zapalił.

— Autobus dość długo nie nadjeżdżał. Było już dwadzieścia po ósmej i lękałem się, że ona może odejść. Ułożyłem sobie w myśli parę zdań: „Bardzo panią przepraszam. Niech pani nie sądzi, że jestem natrętem. Po prostu bardzo pragnę panią poznać i postanowiłem, że jeśli nie wsiądzie pani do tego autobusu...” Dalej, jak sądziłem, rozmowa potoczy się sama. Widziałem w wyobraźni nas oboje idących Alejami w stronę Łazienek, siadających na ławce i różne takie rzeczy. Rozumiesz. Wreszcie nadjechał autobus i chciałem podejść do niej, ale nie zdążyłem.

— Wsiadła?

— Nie to — Jurek rzucił papieros i przydepnął go obcasem. — Z autobusu wysiadł tłusty facet w pięknie skrojonym filafilu. Gębę miał jak wieprz. Minął mnie i podszedł do dziewczyny, słyszałem, jak powiedział: „Wybacz, malutka, musiałem skończyć robra. Gdzie wolisz — do »Bristolu« czy prosto do mnie?” Popatrzyła na mnie i odeszli... — Jurek zrobił pauzę, prawą dłonią dotknął włosów na skroni. — Rozumiesz?

Kiwnąłem głową potakująco. Przeszliśmy całe molo i trzeba było zawrócić. Powiał wiatr, z dołu nadleciał niespokojny, narastający pomruk.

— Babek jest do cholery i trochę — powiedział Jurek. — Ale bardzo chciałbym jeszcze kiedyś spotkać tamtą dziewczynę. Przez parę następnych dni kręciłem się o ósmej koło księgaeni na placu Unii. Od tego czasu mogę podejść do każdej babki i obojętnie zagaić, nie mam ani źdźbła tremy.

— Do tej także? — wskazałem na krzywonogą piękność o podpuchniętych oczach i kołyszących się, rozłożystych biodrach, w przeraźliwie czerwonym kubraczku, podkreślającym śmiały dekolt.

— Jezus Maria! — Jurek prychnął, zawtórowałem.

W miarę jak zbliżaliśmy się do wyjścia, tłumek spacerujących gęstniał. Rozlegały się głosy powitania, wymieniano uwagi o pogodzie.

— Jeśli na wieczór wiatr — mówił tonem znawcy do swej towarzyszki chudy jegomość w kraciastej kurteczce — jutro murowane słońce.

— Jasiu! — Pryszczaty młodzieniec trącił łokciem kolegę, wskazując mu jegomościa w kracie. — Popatrz, gość z PIHM-u!

Jegomość w kracie przystanął, puścił ramię towarzyszki i obrzucił pryszczatego spojrzeniem pełnym pogardy.

— Że co? — mruknął.

— Omyliłem się, Jasiu — młodzieniec obejrzał się na kolegę. — On jest raczej wilk morski, patrz, jakie ma zęby!

— Chuligan!

Przyspieszyliśmy kroku. Nozdrza drażnił przyjemnie orzeźwiający zapach ozonu i soli. Wiatr wzmógł się, w jedwabnej cienkiej koszulce zrobiło mi się chłodno.

— Czołem, Segał! — drogę zagrodził nam smukły mężczyzna o ładnej, niemal czarnej od słońca twarzy. — Jak się masz, staruszku, nie przypuszczałem, że cię tu spotkam.

— Serwus, Walter! Poznajcie się.

Mężczyzna energicznie uścisnął mi dłoń i niewyraźnie rzucił nazwisko.

— Jolu! — zawołał — Koledzy.

Obejrzałem się. Wsparta o balustradę, stała drobna dziewczyna o nieproporcjonalnie wielkich oczach. Wyprostowała się i podeszła do nas ze spokojnym uśmiechem.

— Na długoście tu wpadli? — zapytał mężczyzna.

Jurek odpowiedział mu coś, czego nie dosłyszałem. Wpatrywałem się w dziewczynę. Z jej twarzy nie schodził obojętny i grzeczny uśmiech.

— Gdzieś już musiałem panią widzieć — powiedziałem.

— Możliwe — wzruszyła ramionami. — Jesteśmy tu od tygodnia.

— W Sopocie z pewnością nie. — Zachciało mi się bardzo zapalić papierosa lub uczynić cokolwiek, co odwróciłoby jej uwagę. — Przybyliśmy tutaj zaledwie parę godzin temu. Czy pani jest z Warszawy?

— Tak.

— Więc chyba w Warszawie.

Jurek z mężczyzną ruszyli naprzód, szliśmy parę kroków za nimi.

— Jak się pani podoba w Sopocie? — ciągnąłem.

— Średnio. W tym roku mieścina jest raczej nudnawa — wykonała ręką półkolisty gest. — W dzień siedzi się na plaży, wieczorkiem trochę tańca w „Grandzie“ i to wszystko.

— Rzeczywiście — przytaknąłem, wpatrując się w nią uważnie. — Wie pani, chyba się jednak myliłem. Nigdy przedtem nie zdarzyło mi się pani widzieć.

Uśmiechnęła się z tą samą grzeczną obojętnością.

— Walter — rzuciła półgłosem.

Mężczyzna zatrzymał się i odwrócił do niej.

— Namawiałem Segała, żebyśmy wyskoczyli na potańc — powiedział. — Czy pan miałby chęć? — zwrócił się do mnie.

— Jestem zmęczona. — Dziewczyna wyjęła z torebki szyfonową chusteczkę i obwiązała ją sobie wokół szyi. — Najchętniej poszłabym do domu.

— Jolu... — prosząco zaczął mężczyzna.

— Nie chce mi się — ucięła. — Jestem zmęczona, poza tym „Grand“‘ już mi się znudził. W kółko te same twarze i te same melodie. Jeśli macie ochotę, pójdźcie sami, mną nie trzeba się krępować.

Mężczyzna szybko się z nami pożegnał. Zauważyłem, że ma niespokojny, jakby zalękniony wyraz oczu.

— Zajrzyjcie jutro na plażę — rzucił, biorąc dziewczynę pod rękę. — Siedzimy zazwyczaj po prawej stronie od molo.

Odprowadziłem ich spojrzeniem, aż znikli za rogiem przecznicy.

— On mnie wcale nie namawiał na potańc — powiedział uśmiechając się Jurek. — Biedny facet. Kocha dziewczynę jak głupi, a ona chce z nim skończyć. Nie zdążył mi powiedzieć w czym rzecz, ale dziś miała się odbyć tak zwana rozmowa decydująca. Chciał się, biedaczek, od tej rozmowy wykręcić.

Przyszedł mi na myśl refren z „Maryniki“. Zagwizdałem go cicho: był wesoły i skoczny.

— Równa babka — odezwał się Jurek.

— Niczego sobie — mruknąłem.

— Podoba ci się?

— Niezła.

— Coś mi się zdaje, że już wkrótce będzie do wzięcia.

— Wziąłbyś?

— Jutro rano wyjeżdżam. Ale ty...

— Ja? — ściągnąłem wargi. — Nie wiem. Ona mi przypomina zielony groszek.

— Zielony groszek?

Roześmiałem się głośno, prosto w twarz zaniepokojonego Jurka.