Morze tarcz
KSIĘGA 10 KRĘGU CZARNOKSIĘŻNIKA
Morgan Rice
PRZEKŁAD
MONIKA ZAJĄC
Morgan Rice
Morgan Rice plasuje się na samym szczycie listy USA Today najpopularniejszych autorów powieści dla młodzieży. Morgan jest autorką bestsellerowego cyklu fantasy KRĄG CZARNOKSIĘŻNIKA, złożonego z siedemnastu książek; bestsellerowej serii WAMPIRZE DZIENNIKI, złożonej, do tej pory, z jedenastu książek; bestsellerowego cyklu thrillerów post-apokaliptycznych THE SURVIVAL TRILOGY, złożonego, do tej pory, z dwóch książek; oraz najnowszej serii fantasy KRÓLOWIE I CZARNOKSIĘŻNICY, składającej się z dwóch części (kolejne w trakcie pisania). Powieści Morgan dostępne są w wersjach audio i drukowanej, w ponad 25 językach.
Morgan czeka na wiadomość od Ciebie. Odwiedź jej stronę internetową www.morganricebooks.com i dołącz do listy mailingowej, a otrzymasz bezpłatną książkę, darmowe prezenty, darmową aplikację do pobrania i dostęp do najnowszych informacji. Dołącz do nas na Facebooku i Twitterze i pozostań z nami w kontakcie!
Wybrane komentarze do książek Morgan Rice
„Porywające fantasy, w którego fabułę wplecione są elementy tajemnicy i intrygi. „Wyprawa bohaterów” opowiada o narodzinach odwagi oraz zrozumieniu celu życia, które prowadzi do rozwoju, dojrzałości i doskonałości… Dla miłośników treściwego fantasy – przygody, bohaterowie, środki wyrazu i akcja składają się na barwny ciąg wydarzeń, dobrze ukazujących przemianę Thora z marzycielskiego dzieciaka w młodzieńca, który musi stawić czoła nieprawdopodobnym niebezpieczeństwom, by przeżyć… Zapowiada się obiecująca epicka seria dla młodzieży.”
- Midwest Book Review (D. Donovan, eBook Reviewer)
„KRĄG CZARNOKSIĘŻNIKA ma wszystko, czego potrzeba książce, by odnieść natychmiastowy sukces: intrygi, kontrintrygi, tajemnicę, walecznych rycerzy i rozwijające się związki, a wśród nich złamane serca, oszustwa i zdrady. To świetna rozrywka na wiele godzin, która przemówi do każdej grupy wiekowej. Wszyscy fani fantasy powinni znaleźć dla niej miejsce w swojej biblioteczce.”
- Books and Movie Reviews, Roberto Mattos
“Zajmujące epickie fantasy Morgan Rice [KRĄG CZARNOKSIĘŻNIKA] zawiera klasyczne cechy gatunku – dobrze zbudowaną scenerię, w dużej mierze inspirowaną starożytną Szkocją i jej historią, oraz ciekawie opisany świat dworskich intryg.”
- Kirkus Reviews
„Bardzo podoba mi się, jak Morgan Rice zbudowała postać Thora i świat, w którym żyje. Krainy i stwory, które je zamieszkują, są bardzo dobrze opisane… Podobała mi się [fabuła]. Jest krótka i przyjemna… Postaci drugoplanowych jest w sam raz, by się nie pogubić. W książce opisane są przygody i przerażające chwile, lecz akcja nie jest zbyt groteskowa. To książka idealna dla nastoletniego czytelnika… Początki czegoś niezwykłego…”
- San Francisco Book Review
“W pierwszej części epickiej serii fantasy Krąg Czarnoksiężnika (obecnie liczy czternaście części), odznaczającej się wartką akcją, autorka zapoznaje czytelników z czternastoletnim Thorgrinem „Thorem” McLeodem, który marzy o tym, by dołączyć do Srebrnej Gwardii, rycerskiej elity, która służy królowi… Styl Rice jest równy, a początek serii intryguje.”
- Publishers Weekly
„[WYPRAWA BOHATERÓW] to szybka i łatwa lektura. Zakończenia rozdziałów sprawiają, że musisz przekonać się, co zdarzy się dalej i nie chcesz odkładać tej książki. Jest w niej kilka literówek, a imiona czasem są pomylone, lecz to nie odwraca uwagi od opisanych wątków. Zakończenie książki sprawiło, że nabrałem ochoty, by natychmiast kupić kolejną część, co też zrobiłem. Wszystkich dziewięć części Kręgu Czarnoksiężnika dostępnych jest w sklepie Kindle, a Wyprawa bohaterów dostępna jest za darmo na zachętę! Jeśli szukasz szybkiej i ciekawej książki na wakacje, ta będzie w sam raz.”
- FantasyOnline.ne
Książki Morgan Rice
KRÓLOWIE I CZARNOKSIĘŻNICY
POWRÓT SMOKÓW (CZĘŚĆ #1)
POWRÓT WALECZNYCH (CZĘŚĆ #2)
POTĘGA HONORU (CZĘŚĆ #3)
KUŹNIA MĘSTWA (CZĘŚĆ #4)
KRĄG CZARNOKSIĘŻNIKA
WYPRAWA BOHATERÓW (CZĘŚĆ 1)
MARSZ WŁADCÓW (CZĘŚĆ 2)
LOS SMOKÓW (CZĘŚĆ 3)
ZEW HONORU (CZĘŚĆ 4)
BLASK CHWAŁY (CZĘŚĆ 5)
SZARŻA WALECZNYCH (CZĘŚĆ 6)
RYTUAŁ MIECZY (CZĘŚĆ 7)
OFIARA BRONI (CZĘŚĆ 8)
NIEBO ZAKLĘĆ (CZĘŚĆ 9)
MORZE TARCZ (CZĘŚĆ 10)
ŻELAZNE RZĄDY (CZĘŚĆ 11)
KRAINA OGNIA (CZĘŚĆ 12)
RZĄDY KRÓLOWYCH (CZĘŚĆ 13)
PRZYSIĘGA BRACI (CZĘŚĆ 14)
SEN ŚMIERTELNIKÓW (CZĘŚĆ 15)
POTYCZKI RYCERZY (CZĘŚĆ 16)
ŚMIERTELNA BITWA (CZĘŚĆ 17)
THE SURVIVAL TRILOGY
ARENA ONE: SLAVERSUNNERS (CZĘŚĆ 1)
ARENA TWO (CZĘŚĆ 2)
WAMPIRZYCH DZIENNIKÓW
PRZEMIENIONA (CZĘŚĆ 1)
KOCHANY (CZĘŚĆ 2)
ZDRADZONA (CZĘŚĆ 3)
PRZEZNACZONA (CZĘŚĆ 4)
POŻĄDANA (CZĘŚĆ 5
ZARĘCZONA (CZĘŚĆ 6)
ZAŚLUBIONA (CZĘŚĆ 7)
ODNALEZIONA (CZĘŚĆ 8)
WSKRZESZONA (CZĘŚĆ 9)
UPRAGNIONA (CZĘŚĆ 10)
NAZNACZONA (CZĘŚĆ 11)
Posłuchaj książek z cyklu KRĄG CZARNOKSIĘŻNIKA w formie audiobooka!
Copyright © Morgan Rice, 2013
Wszelkie prawa zastrzeżone. Za wyjątkiem wyjątków określonych w ustawie U.S. Copyright Act z 1976 roku, żadna część tej publikacji nie może być powielana, dystrybuowana ani zmieniana (w żadnej formie ani w żadnym znaczeniu) ani przechowywana w bazach danych, czy systemach wyszukiwania treści bez uprzedniej zgody autorki.
Ten ebook przeznaczony jest wyłącznie do osobistego użytku. Nie może on być odsprzedawany, ani oddawany innym ludziom. Jeśli chcesz podzielić się tą książką z inną osobą, prosimy, o zamówienie dodatkowej kopii dla każdego odbiorcy. Jeśli czytasz tę książkę, a nie została ona przez ciebie zamówiona, albo nie została zamówiona do wyłącznego użycia przez ciebie, prosimy o jej zwrócenie i zamówienie własnej kopii. Dziękujemy za uszanowanie ciężkiej pracy autorki.
Niniejsze dzieło opisuje historię fikcyjną, imiona, bohaterowie, firmy, organizacje, miejsca, uroczystości i wydarzenia również stanowią wytwór wyobraźni autorki i są fikcyjne. Wszelkie podobieństwa do rzeczywistych osób, żyjących lub martwych, są przypadkowe.
Ilustracja użyta na okładce Copyright Razzomgame, została wykorzystana na licencji Shutterstock.com
SPIS TREŚCI
ROZDZIAŁ PIERWSZY
ROZDZIAŁ DRUGI
ROZDZIAŁ TRZECI
ROZDZIAŁ CZWARTY
ROZDZIAŁ PIĄTY
ROZDZIAŁ SZÓSTY
ROZDZIAŁ SIÓDMY
ROZDZIAŁ ÓSMY
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
ROZDZIAŁ JEDENASTY
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
ROZDZIAŁ SZESNASTY
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY
ROZDZIAŁ TRZYDZISTY DRUGI
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIĄTY
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SIÓDMY
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ÓSMY
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DZIEWIĄTY
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIERWSZY
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY CZWARTY
Earl: Gdybyśmy mieli
Choć dziesięć tysięcy
Tych, co bezczynnie w Anglji dzisiaj siedzą!
Henry V: Kto tego pragnie? Kuzyn Westmoreland?
Nie, mój kuzynie, jeźli mamy zginąć,
Dość nas jest tutaj na stratę ojczyzny;
Jeśli zwyciężym, im mniejsza nas liczba
Tem większa cząstka honoru dla wszystkich.
--William Shakespeare
Henryk V
Gwendolyn wrzeszczała w niebogłosy, a ból rozdzierał ją od środka.
Leżała na plecach wśród polnych kwiatów. Brzuch bolał ją bardziej niż mogła to sobie wyobrazić. Miotała się na boki i parła próbując wydać na świat dziecko. Część niej pragnęła, by to wszystko się skończyło, by mogła znaleźć jakieś bezpieczne miejsce zanim dojdzie do rozwiązania. Choć w głębi serca, Gwen wiedziała, że dziecko narodzi się teraz, niezależnie czy jej się to podoba czy nie.
Boże, błagam, nie teraz – modliła się. – Jeszcze tylko kilka godzin. Pozwól nam jedynie znaleźć schronienie. Los zadecydował jednak inaczej. Gwendolyn poczuła ogromny ból, który po raz kolejny przeszył jej ciało, odchyliła się i wrzasnęła, czując jak dziecko obraca się w niej i jest coraz bliżej opuszczenia jej ciała. Wiedziała, że nie ma sposobu, w jaki mogłaby to powstrzymać.
Zamiast tego, Gwen postanowiła przeć, próbowała oddychać tak, jak uczyły ją tego akuszerki. Próbowała pomóc dziecku opuścić swe łono. Wydawało się jednak, że nic nie pomaga. Cierpiała ogromne katusze.
Znów usiadła i rozejrzała się wokół poszukując jakiejkolwiek oznaki, która mogłaby wskazywać, że w pobliżu znajdują się ludzie.
- POMOCY! – krzyczała wprost ze swych trzewi.
Nikt nie odpowiedział. Gwen była w samym środku pól, z dala od żywej duszy. Jej krzyk słyszały jedynie drzewa i wiatr.
Zawsze starała się być silna, musiała jednak przyznać, że teraz była przerażona. Nie bała się jednak o siebie, ale o swoje dziecko. Co jeśli nikt ich nie znajdzie? Nawet jeśli samodzielnie uda jej się powić niemowlę, w jaki sposób mieliby opuścić to miejsce? Coraz bardziej zaczynała się obawiać, że oboje są skazani na śmierć.
Gwen przypomniała sobie Nibyświat, tę pamiętną chwilę z Argonem, kiedy go oswobodziła, przypomniała sobie wybór, którego musiała dokonać. Poświęcenie. Ten straszny moment, gdy musiała wybrać pomiędzy swoim dzieckiem a mężem. Szlochała teraz przypominając sobie decyzję, której dokonała. Dlaczego życie zawsze wymaga poświęceń?
Gwendolyn wstrzymała oddech, dziecko nagle odwróciło się w niej. Ból był tak ogromny, że czuła go w każdej części swego ciała – od czubka głowy, po koniuszek małego palca u stopy. Czuła się niczym dąb, który od środka rozdzierany jest na dwoje.
Wygięła się w tył i jęknęła. Patrzyła w niebo, starając się wyobrazić sobie, że znajduje się gdziekolwiek indziej, ale nie tutaj. Starała się zająć czymś myśli, przypomnieć sobie coś, dzięki czemu poczuje wewnętrzny spokój.
Pomyślała o Thorze. Przed oczyma stanęło jej ich pierwsze spotkanie, kiedy chodzili pośród tych samych pól, trzymając się za ręce. Krohn skakał, dotrzymując im towarzystwa. Robiła wszystko, by te obrazy ożyły w jej głowie, próbowała skupić się na szczegółach.
Nie było jej to jednak dane. Otworzyła oczy – szarpnął nią ból i powróciła do rzeczywistości. Zaczęła się zastanawiać, w jaki sposób w ogóle się tu znalazła, w tym miejscu, sama – przypomniał jej się Aberthol, opowiadający Gwen o jej umierającej matce. Ruszyła, aby się z nią spotkać. Czy w tej chwili jej matka również umierała?
Nagle Gwen zapłakała, poczuła się, jakby miała zejść z tego świata. Spojrzała w dół i ujrzała główkę dziecka. Odchyliła się i wrzasnęła, parła bez ustanku, była cała spocona, a jej twarz przybrała kolor czerwieni.
Wreszcie nadeszło ostatnie parcie, po którym płacz wzbił się w powietrze.
Płacz dziecka.
Wtem niebo zrobiło się ciemne. Gwen spojrzała w górę i z przerażeniem obserwowała jak wspaniały słoneczny dzień, bez żadnego ostrzeżenia zamienia się w noc. Obserwowała jak oba Słońca poddawały się zaćmieniu przez dwa Księżyce.
Całkowite zaćmienie obu Słońc. Gwen nie mogła w to uwierzyć – wiedziała, że jest to zjawisko, które zdarza się raz na dziesięć tysięcy lat.
Z coraz większym przerażeniem obserwowała jak zanurza się w ciemności. Nagle, niebo wypełniło się błyskawicami, smugami światła spadającymi w dół, a Gwen poczuła, że uderzają w nią małe grudki lodu. Nie potrafiła pojąć, co się dzieje. Aż do momentu, w którym zdała sobie sprawę, że to grad.
Doskonale wiedziała, że to wszystko było doniosłym znakiem, który pojawił się dokładnie w chwili narodzin jej dziecka. Spojrzała na nie i już wiedziała, że ten mały chłopiec jest bardziej potężny, niż mogłaby przypuszczać. Wiedziała, że pochodzi on z innego królestwa.
Kiedy tylko przyszedł na świat, płacząc, Gwen instynktownie schyliła się i wzięła go na ręce. Przycisnęła go do swych piersi, jeszcze zanim ześlizgnął się na trawę i błoto. Osłoniła go przed gradem, okrywając swoimi ramionami.
Mały zapłakał, a kiedy to uczynił, zatrzęsła się ziemia. Gwen poczuła jak drży pod nią grunt. W oddali ujrzała skały, toczące się po zboczach wzgórz. Czuła jak moc tego dziecka przez nią przenika, jak przenika przez cały wszechświat.
Gwen trzymała małego kurczowo, jednak po chwili poczuła, że słabnie, czuła, że straciła za dużo krwi. Coraz bardziej kręciło jej się w głowie, była za słaba, by się poruszyć. Ledwie umiała utrzymać własne dziecko, które nie przestawało płakać na jej piersi. Już prawie nie czuła nóg.
Coraz bardziej wnikało w nią przeświadczenie, że tutaj umrze, na tym polu, z tym maleństwem. Przestawało jej zależeć na niej samej – ale nie potrafiła znieść myśli, że umrze jej dziecko.
- NIE! – wrzasnęła ostatkiem sił. Musiała wykrzyczeć niebiosom swój protest.
Kiedy Gwen odrzuciła swoją głowę w tył, leżąc płasko na ziemi, w odpowiedzi również usłyszała wrzask. Nie był to jednak ludzki krzyk. Należał do jednej ze starożytnych istot.
Gwen zaczęła tracić świadomość. Spojrzała w górę, choć jej oczy zaczęły się zamykać, i zobaczyła coś, co wydało jej się niebiańskim objawieniem. Była to potężna bestia, która nurkowała po nią w dół. Wydawało jej się, że było to stworzenie, które kochała.
Ralibar.
Ostatnią rzeczą, którą Gwen ujrzała, zanim jej oczy zamknęły się na dobre, był lecący w dół Ralibar. Ralibar ze swoimi ogromnymi, świecącymi oczami i swoimi starożytnymi czerwonymi łuskami. Otworzył szpony i wycelował dokładnie tak, aby ją uchwycić.
Luanda stała jak wryta, gapiąc się w szoku na leżące obok zwłoki Koovii. Wciąż trzymała w ręce zakrwawiony sztylet, ledwie była w stanie uwierzyć w to, co się właśnie stało.
Wszyscy ucztujący zamilkli, patrząc na nią z niedowierzaniem. Nikt nie drgnął nawet o włos. Biesiadnicy spoglądali na martwe ciało Koovii, które leżało u jej stop. Niepokonany Koovia, wielki wojownik królestwa McCloudów, w swej waleczności ustępujący jedynie samemu Królowi. Napięcie w sali stało się tak ogromne, że można było ciąć je siekierą.
Jednak w największym szoku wciąż pozostawała Luanda. Czuła pieczenie w dłoni. I sztylet, który ciągle się tam znajdował. Fala gorąca przeszyła jej ciało. Świadomość, że właśnie zabiła tego człowieka sprawiała, że czuła się szczęśliwa i przerażona jednocześnie. Przede wszystkim była zaś dumna. Dumna, że to właśnie ona powstrzymała tego potwora, zanim zdążył położyć swe łapska na jej mężu, czy na pannie młodej. Dostał to, na co zasłużył. Zresztą wszyscy Ci McCloudowie to dzikusy.
Nagle usłyszała krzyk, spojrzała w górę i zobaczyła jednego z dowódców Koovii – dzieliło ją od niego zaledwie kilka stóp – postanowił działać i z zemstą w oczach ruszył w jej kierunku. Uniósł swój miecz wysoko, celując prosto w jej pierś.
Luanda była wciąż zbyt otępiała, aby zareagować, a jej przeciwnik przemieszczał się bardzo szybko. Przygotowała się na to, co ją czeka. Wiedziała że już za moment poczuje w sercu zimny kawałek metalu. Było jej to jednak obojętne. Cokolwiek miałoby się stać, nie miało to już znaczenia – teraz, kiedy zabiła tego człowieka.
Zamknęła swe oczy czekając na to, aż dosięgnie ją stal, była gotowa na śmierć. Jakże się zdziwiła, gdy zamiast tego, usłyszała brzęk metalu.
Otworzyła oczy i zobaczyła przed sobą Bronsona, który uniósł swój miecz i zablokował cios rywala. Była naprawdę zaskoczona. Nie podejrzewała, że może na niego liczyć, że to właśnie on, ze swoją jedyną sprawną ręką, może zablokować tak potężny cios. Przede wszystkim była jednak poruszona tym, jak bardzo mu na niej zależało. Zależało mu tak bardzo, że zaryzykował dla niej życie.
Bronson niezwykle zręcznie posługiwał się swoim jedynym mieczem. Jego umiejętności i siła sprawiły, że udało mu się dźgnąć przeciwnika prosto w serce, na miejscu zadając mu śmierć.
Luanda nie umiała w to uwierzyć. Bronson kolejny raz uratował jej życie. Poczuła w stosunku do niego głęboką wdzięczność i świeży przypływ miłości. Być może był silniejszy, niż dotychczas podejrzewała.
Krzyki dobyły się z obu stron sali – McCloudowie i MacGilowie ruszyli na siebie nawzajem, pełni żądzy, aby przekonać się, który z rodów pierwszy padnie martwy. Wszystkie pozory grzeczności, które miały miejsce w dniu ślubu i podczas uczty, zniknęły. Teraz doszło do otwartej wojny: wojownik przeciwko wojownikowi. A wszystko podsycane przez alkohol i gniew, przez niegodziwość, której dopuścili się McCloudowie, próbując znieważyć pannę młodą.
Mężczyźni przeskakiwali nad ciężkimi drewnianymi ławami, wzajemnie pragnąć swojej śmierci – dźgając się, targając za twarze, mocując się ze sobą nad stołami, walcząc wśród strawy i wina. Przestrzeń była wypełniona ludźmi w tak dużym stopniu, że walczącym ledwie starczało miejsca na jakiekolwiek manewry. Wszyscy charczeli i dźgali, i krzyczeli, i płakali – miejsce pogrążyło się w zupełnym, krwawym, chaosie.
Luanda próbowała zebrać się w sobie. Walka była szybka i intensywna, mężczyźni przepełnieni żądzą krwi, byli tak zajęci walką, że nikt oprócz niej nie miał czasu, aby rozejrzeć się wokół i zauważyć co dzieje się na obrzeżach sali. Luanda obserwowała to wszystko z dalszej perspektywy. Była jedyną osobą, która zauważyła, że McCloudowie prześlizgują się w stronę ścian, powoli ryglują po kolei drzwi, a następnie wymykają się na zewnątrz.
Kiedy Luanda nagle zrozumiała co się dzieje, włosy zjeżyły jej się na karku. McCloudowie chcieli zamknąć wszystkich w budynku – i celowo z niego umykali. Luanda widziała jak łapią za ścienne pochodnie, w panice jeszcze szerzej otworzyła oczy. Z przerażeniem zrozumiała, że McCloudowie zamierzają spalić salę, wraz ze wszystkimi uwięzionymi w niej ludźmi – nawet pomimo tego, że znajdowali się w niej ich właśni ziomkowie.
Mogła się tego domyślać. McCloudowie są bezwzględni i zrobią wszystko, by zwyciężyć.
Luanda rozejrzała się, obserwując jak wygląda sytuacja wokół niej. Udało jej się dostrzec jedne drzwi, które wciąż pozostawały niezaryglowane.
Odwróciła się, wyplątała z bójki i jak najprędzej pobiegła w stronę otwartych drzwi, przepychając się między mężczyznami, którzy stali jej na drodze. Zauważyła, że jeden z McCloudów również biegnie do owych drzwi, położonych w najodleglejszej części sali. Teraz biegła szybciej, ledwie starczało jej tchu, była jednak zdeterminowana, aby go pokonać.
McCloud nie widział Luandy. Kiedy dotarł do drzwi, chwycił grubą drewnianą belkę i starał się zablokować drzwi. Luanda zaszła go od tyłu, wyciągnęła swój sztylet i ugodziła go prosto w plecy.
McCloud zawył, wygiął się w tył i opadł na ziemię.
Kobieta chwyciła belkę, wyszarpała ją z drzwi, a następnie je otworzyła i wybiegła na zewnątrz.
Tam, przyzwyczajając swe oczy do ciemności, Luanda rozejrzała się dookoła. Dostrzegła McCloudów, którzy ustawiali się wokół sali, wszyscy dzierżyli pochodnie i przygotowywali się do podpalenia budynku. Luandę ogarnęła panika. Nie mogła pozwolić, aby to się stało.
Odwróciła się, pobiegła do sali, odnalazła Bronsona i wyszarpała go z miejsca bitwy.
- McCloudowie! – krzyknęła nagle. – Przygotowują się do spalenia budynku! Pomóż mi! Niech wszyscy wychodzą! NATYCHMIAST!
Gdy do Bronsona dotarły słowa jego żony, z przerażeniem otworzył oczy i, chwała mu za to, bez wahania ruszył w stronę przywódców MacGilów, wydostawał ich poza bijatykę, a następnie krzyczał do nich i gestykulował wskazując otwarte drzwi. Ci na szczęście go zrozumieli i od razu wydali rozkazy swoim ludziom.
Luandę bardzo ucieszyło, że MacGilowie wycofują się z walki i biegną w stronę otwartych drzwi, które udało jej się dla nich zachować.
Kiedy ci się organizowali, Luanda z Bronsonem nie marnowali czasu. Pobiegli do jedynego wyjścia, gdzie kobieta z przerażeniem odkryła, że kolejny człowiek McCloudów dopadł drzwi, podniósł belkę i próbuje zablokować przejście. Nie sądziła jednak, aby i tym razem udało jej się pokonać ryglującego.
Zareagował Bronson. Zamachnął się swoim mieczem ponad głowami innych, pochylił się do przodu i rzucił orężem.
Miecz leciał w powietrzu obracając się wokół własnej osi, aż ostatecznie utkwił w plecach McClouda.
Żołnierz krzyknął i osunął się na posadzkę, a Bronson dotarł do drzwi i w momencie otworzył je na oścież.
Dziesiątki MacGilów przedostało się przez otwartą wnękę, byli wśród nich Luanda i Bronson. Powoli sala opustoszała ze wszystkich MacGilów. McCloudowie pozostali zaś w środku, stojąc i zastanawiając się dlaczego ich przeciwnicy nagle się wycofują.
Kiedy już wszyscy byli na zewnątrz, Luanda trzasnęła drzwiami, wraz z innymi podniosła belkę i zaryglowała drzwi od zewnątrz, tak, aby żaden McCloud nie mógł się wydostać.
McCloudowie pozostający na zewnątrz zaczęli orientować się co się dzieje. Zaczęli porzucać swoje pochodnie i wyciągać miecze, przygotowując się do ataku.
Jednak Bronson wraz z pozostałymi nie dali im na to zbyt wiele czasu. Natarli na wojowników McCloudów ze wszystkich stron, dźgając ich i zabijając kiedy ci kładli swoje pochodnie i szukali broni. Większość McCloudów wciąż znajdowała się w środku, a tych kilkadziesiąt osób pozostających na zewnątrz nie było w stanie powstrzymać pędzących, wściekłych MacGilów, którzy, prowadzeni żądzą krwi, bardzo szybko ich pozabijali.
Luanda i Bronson stali ramię w ramię, obok nich znajdowali się MacGilowie. Wszyscy oddychali ciężko, ciesząc się, że udało im się przeżyć. Patrzyli z szacunkiem na Luandę – wiedzieli, że zawdzięczają jej życie.
Kiedy tak stali, usłyszeli walenie próbujących wydostać się McCloudów. MacGilowie powoli się odwrócili i, niepewni tego co mają czynić, spojrzeli na Bronsona w oczekiwaniu na rozkazy.
- Musisz zdusić bunt – dosadnie stwierdziła Luanda. – Powinieneś potraktować ich z tą samą brutalnością, z jaką oni próbowali potraktować ciebie.
Bronson spojrzał na nią niepewnie, widziała w jego oczach wahanie.
- Ich plan nie zadziałał – powiedział. – Są teraz tam uwięzieni. Są zakładnikami. Wsadziliśmy ich do aresztu.
Luanda pokręciła gwałtownie głową.
- NIE! – krzyknęła. – Ci ludzie szukają w tobie przywódcy. Ta część świata jest brutalna. Nie jesteśmy w Królewskim Dworze. Tu króluje przemoc. To ona wzbudza szacunek. Ludzie, którzy znajdują się w środku nie mogą pozostać przy życiu. Musisz to zrobić, dla przykładu!
Bronson zjeżył się przerażony.
- O czym ty mówisz? – zapytał. – Uważasz, że powinniśmy spalić ich żywcem? Że powinniśmy okazać się takimi samymi rzeźnikami, jakimi oni usiłowali być względem nas?
Luanda zamknęła usta.
- Jeśli nie weźmiesz na poważnie moich słów, przekonasz się, że kiedyś cię zamordują.
MacGilowie stali wokół, obserwując ich kłótnię. Luanda trzęsła się z frustracji. Kochała Bronsona – koniec końców, uratował jej życie. Jednak w tej chwili nienawidziła jego słabości i tego jak bardzo potrafił być naiwny.
Miała dość władców, którzy dokonują błędnych decyzji. Bolało ją, że nie może rządzić sama. Wiedziała, że byłaby lepszym władcą niż ktokolwiek inny. Wiedziała, że czasami konieczne jest, aby kobieta rządziła w męskim świecie.
Luanda, wygnana i marginalizowana przez całe swoje życie, wiedziała, że nie może już dłużej dać spychać się na boczny tor. W końcu to dzięki niej wszyscy ci mężczyźni zachowali życie. Co więcej, była córką króla, córką pierworodną i nikt nie mógł jej tego zabrać.
Bronson wciąż stał oglądając się do tyłu, wahając się. Luanda widziała, że nie jest on w stanie podjąć żadnej akcji.
Dłużej już nie mogła tego znieść. Wrzasnęła we wściekłości, ruszyła do przodu, porwała pochodnię jednemu z towarzyszy i, na oczach wszystkich tych mężczyzn, którzy obserwowali ją w podniosłym milczeniu, ruszyła do przodu trzymając pochodnię w górze, a następnie rzuciła ją przed siebie.
Pochodnia rozświetliła noc, leciała wysoko w powietrzu obracając się wokół własnej osi, aż w końcu wylądowała na szczycie krytego strzechą dachu sali zabaw.
Luanda z satysfakcją obserwowała jak płomienie zaczynają się rozprzestrzeniać.
Z ust znajdujących się wokół MacGilów dobył się krzyk, a następnie wszyscy podążyli za jej przykładem. Zaczęli chwytać za pochodnie i nimi rzucać. Wkrótce płomienie rosły coraz wyżej, a skwar stawał się coraz mocniejszy – osmalał jej twarz i oświetlał noc. Po chwili wielka pożoga objęła całą salę.
Krzyki McCloudów uwięzionych w środku przeszywały ciemność. Podczas gdy Bronson się wzdrygał, Luanda stała tam zimna, twarda, bezlitosna, z rękami opartymi na biodrach, czerpała satysfakcję z każdego wrzasku.
Odwróciła się do Bronsona, który wciąż stał z ustami otwartymi ze zdziwienia.
- Oto, – powiedziała niepokornie – co znaczy panować.
Reece szedł obok Stary. Ramię w ramię. Ich ręce kołysały się blisko siebie, od czasu do czasu ocierając się wzajemnie. Nie trzymali się za nie. Szli przez niekończące się pola kwiatów, wysoko po górskim pasmie. Tereny te olśniewały kolorami i pięknym widokiem na Wyspy Górne. Szli w ciszy. Reecem targały sprzeczne emocje. Ledwie wiedział co powiedzieć.
Wrócił myślami do tej pamiętnej chwili, kiedy wraz ze Starą zamknęli oczy nad górskim jeziorem. Odesłał wówczas swoją świtę, chcąc spędzić z nią na osobności nieco czasu. Towarzysze niechętnie zostawiali ich samych, szczególnie Matus, który aż za dobrze znał ich historię – jednak Reece nalegał. Stara była niczym magnes, który go do siebie przyciągał, Reece nie chciał, aby ktokolwiek im towarzyszył. Potrzebował czasu, aby odbudować ich znajomość, porozmawiać z nią, zrozumieć dlaczego patrzyła na niego z taką samą miłością, jaką on żywił do niej. Aby zrozumieć czy wszystko to jest prawdziwe i co tak naprawdę się z nimi dzieje.
Podczas tej wędrówki, serce Reece’a waliło jak oszalałe. Nie był pewien gdzie zacząć, co zrobić następnie. Rozsądek podpowiadał, wrzeszczał wręcz, aby się odwrócił i uciekał od Stary tak daleko, jak to tylko możliwe. Aby zaciągnął się na najbliższy statek na kontynent i nigdy więcej o niej nie myślał. Aby powrócił do swej przyszłej żony, która wiernie na niego czekała. Przecież Selese go kochała, a on kochał Selese. Ich ślub miał się odbyć lada dzień.
Reece wiedział, że to byłoby najrozsądniejsze. Że to właśnie należało zrobić.
Ale jego rozsądek był owładnięty przez emocje, przez pasje, których nie potrafił kontrolować, które sprawiały, że nie był w stanie poddać się swoim racjonalnym przemyśleniom. Były to siły, które zmuszały go do pozostania tutaj, przy Starze. Do wędrowania przez te pola przy jej boku. Była to nieokiełznana część jego osobowości, ta, której nigdy nie mógł zrozumieć, która nim kierowała przez całe jego życie. Część, która kazała mu ulegać impulsom, kierować się sercem. Nie zawsze skutkowało to najlepszymi decyzjami. Ale potężna siła pełna pasji często ogarniała Reece’a, a ten nie zawsze był w stanie ją kontrolować.
Kiedy tak szedł obok Stary, zastanawiał się czy czuła to samo co on. Podczas marszu, zewnętrzna część jej ręki otarła się o niego i, jak mu się wydawało, zobaczył, że Stara lekko uniosła kącik ust, delikatnie się uśmiechając. Trudno jednak było odszyfrować jej intencje – jak zawsze. Pamiętał, że kiedy spotkali się po raz pierwszy, jako małe dzieci, poczuł się oszołomiony, niezdolny do ruchu, całymi dniami niezdolny do myślenia o czymkolwiek innym, niż ona. Było coś w jej przezroczystych oczach, coś w jej postawie, dumnej i szlachetnej. Patrzyła na niego niczym wilk, co było zachwycające.
Jako dzieci wiedzieli, że związki pomiędzy kuzynami są zabronione. Nigdy ich to jednak nie zniechęciło. Coś między nimi istniało. Coś silnego, zbyt silnego, coś co przyciągało ich do siebie, niezależnie od tego, co myślał na ten temat świat. Bawili się razem, od zawsze byli dla siebie przyjaciółmi, zawsze woleli swoje towarzystwo, niż towarzystwo kogokolwiek innego spośród swoich kuzynów i przyjaciół. Kiedy odwiedzili Wyspy Górne Reece zauważył, że spędza z nią każdą chwilę wędrówki. Ona odpłacała się tym samym, wyrywając do jego boku, całymi dniami czekając na brzegu, aż nadpłynie jego łódź.
Początkowo byli jedynie przyjaciółmi. Lecz kiedy podrośli, pewnej ważnej nocy pod gwiazdami wszystko się zmieniło. Ich przyjaźń nie była już zabroniona, zmieniła się w coś mocniejszego, większego niż oni oboje, w coś czego żadne z nich nie potrafiło odrzucić.
Reece opuścił Wyspy marząc o niej, strapiony do granic możliwości, przez wiele miesięcy niezdolny do snu. Każdej nocy w łóżku widział jej twarz i marzył, by ocean i prawo rodowe nie stały już dłużej pomiędzy nimi.
Wiedział, że Stara czuła to samo. Dostawał od niej niezliczone listy, przynoszone mu przez armię sokołów, listy w których wyrażała swoją miłość. Odpisywał, jednak nie tak pięknie i mądrze jak ona.
Dzień, w którym dwa rody MacGilów musiały się rozejść, był jednym z najgorszych dni w jego życiu. Był to dzień, w którym zmarł najstarszy syn Tirusa, otruty napojem przeznaczonym przez Tirusa dla ojca Reece’a. Tym samym Tirus obraził Króla. Rozpoczął się rozłam. Był to dzień, w którym serce Reece’a – i Stary – umarło w środku. Jego ojciec był wszechpotężny, podobnie jak ojciec Stary, obojgu im zakazano kontaktować się z kimkolwiek spośród „tych drugich” MacGilów. Nigdy więcej nie odwiedzali już tamtych stron, a Reece dręczył się całymi nocami, zastanawiając się, co musiałby zrobić, aby ponownie zobaczyć Starę. Marzył o spotkaniu z nią. Z jej listów wiedział, że ona czuła to samo.
Pewnego dnia jej listy przestały przychodzić. Reece podejrzewał, że były w jakiś sposób przechwytywane, nie mógł jednak być tego zupełnie pewien. Podejrzewał również, że wiadomości, które on wysyła, także do niej nie docierają. Z czasem, Reece, nie będąc w stanie dłużej funkcjonować, musiał podjąć bolesną decyzję i usunąć ze swego serca myśli o Starze. Musiał oczyścić z tych myśli swój umysł. W różnych sytuacjach jej twarz będzie jednak stawała przed jego oczami, a on nigdy nie przestanie się zastanawiać co się z nią stało. Czy ona też wciąż o nim myśli? Czy może wyszła za kogoś innego?
Spotkanie z nią przywołało wszystkie te wspomnienia. Reece pojął jak żywe jest to wszystko w jego sercu, czuł się jakby nigdy jej nie opuścił. Była teraz starszą, pełniejszą, a nawet piękniejszą wersją samej siebie. Jeśli to w ogóle możliwe. Była kobietą. A jej spojrzenie było jeszcze bardziej przeszywające niż kiedykolwiek wcześniej. W tym spojrzeniu Reece odnalazł miłość. Poczuł, że Stara wciąż żywi do niego to samo uczucie, które on czuje do niej.
Chciał myśleć o Selese. Był jej to winny. Jednak im bardziej się starał, tym bardziej wydawało mu się to niemożliwe.
Stara i Reece szli razem wzdłuż górskiego pasma. Oboje milczeli, nie za bardzo wiedząc co powiedzieć. Oboje zastanawiali się gdzie zacząć, aby wypełnić całą tę przestrzeń, która dzieliła ich przez te wszystkie stracone lata.
- Słyszałam, że niedługo bierzesz ślub – Stara ostatecznie przerwała milczenie.
Reece poczuł ukłucie w żołądku. Myśl o poślubieniu Selese zawsze sprawiała, że czuł miłość i podekscytowanie, ale teraz, kiedy był ze Starą, poczuł się zdruzgotany, jakby ją zdradził.
- Przepraszam – odpowiedział.
Nie wiedział co innego może odrzec. Chciał powiedzieć: Nie kocham jej. Teraz wiem, że to był błąd. Chcę wszystko zmienić. Chciałbym poślubić ciebie.
Ale on kochał Selese. Musiał to przed sobą przyznać. Był to inny rodzaj miłości, może nie tak intensywny jak miłość do Stary. Reece był skołowany. Nie wiedział, co tak naprawdę myśli czy czuje. Które uczucie było silniejsze? Czy w ogóle istnieje coś takiego jak skala miłości? Jeśli kogoś kochasz, czy to nie oznacza, że kochasz tę osobę niezależnie od wszystkiego? W jaki sposób jedna miłość mogłaby być silniejsza od innej?
- Kochasz ją? – zapytała Stara.
Reece odetchnął głęboko, czuł że został pochwycony w emocjonalne sidła, ledwie wiedząc co odpowiedzieć. Szli tak przez chwilę, Reece zbierał swoje myśli, aż w końcu był w stanie odpowiedzieć.
- Tak, – odrzekł – nie mogę skłamać, że jest inaczej.
Reece zatrzymał się i po raz pierwszy chwycił Starę za rękę.
Ona również przystanęła i zwróciła się w jego stronę.
- Ale ciebie również kocham – dodał.
Widział, że jej oczy napełniają się nadzieją.
- Czy może mnie kochasz bardziej? – spytała delikatne, z nadzieją w głosie.
Reece myślał ciężko.
- Kochałem cię przez całe swoje życie – odrzekł w końcu. – Byłaś obliczem jedynej miłości, jaką kiedykolwiek znałem. Jesteś ucieleśnieniem tego, co znaczy dla mnie miłość. Kocham Selese. Jednak z tobą… jesteś niczym część mnie. Niczym część mnie samego. Niczym coś, bez czego nie mogę istnieć.
Stara uśmiechnęła się. Wzięła go za rękę, szli dalej obok siebie. Stara zakołysała nimi delikatnie, uśmiechając się przy tym.
- Nawet nie wiesz ile nocy spędziłam tęskniąc za tobą – wyznała patrząc w dal. – Moje słowa rodziły się na tak wielu skrzydłach sokołów – jedynie po to, by mój ojciec mógł je zniszczyć. Po rozłamie, nie mogłam do ciebie dotrzeć. Próbowałam nawet, raz czy dwa, wymknąć się na statek płynący na kontynent – zostałam jednak schwytana.
Reece był poruszony do głębi, słuchając tego wszystkiego. Nie miał o tym pojęcia. Zawsze zastanawiał się co Stara czuła do niego po rozłamie. Słysząc to, co mówiła, poczuł się do niej przywiązany bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Teraz miał pewność, że nie tylko on czuł się w ten sposób. Nie czuł już, że jest tak bardzo szalony. To, czego oboje doświadczyli, było prawdziwe.
- Nigdy nie przestałem o tobie myśleć – odpowiedział Reece.
W końcu dotarli na sam szczyt góry, zatrzymali się i stali obok siebie, wspólnie spoglądając na Wyspy Górne. Mieli stąd doskonały widok, na wyspy przytwierdzone do oceanu i unoszącą się nad nimi mgłę, na rozbijające się u dołu fale oraz setki statków Gwendolyn, które cumowały wzdłuż skalistego wybrzeża.
Stali tam w milczeniu przez bardzo długi czas, trzymając się za ręce, rozkoszując się chwilą. Rozkoszując się byciem razem. Nareszcie. Po wszystkich tych latach, wszystkich ludzkich staraniach i życiowych momentach, które usiłowały ich rozdzielić.
- Nareszcie jesteśmy razem – jednak, co ironiczne, to właśnie teraz jesteś najbardziej zobowiązany. Zbliża się dzień twojego ślubu. Zdaje się, że zawsze pojawia się przeznaczenie, które wdziera się pomiędzy nas dwoje.
- Ale jestem tu teraz – odpowiedział Reece. – Może jednak przeznaczenie stara się przekazać nam coś innego?
Mocno ścisnęła jego dłoń, a Reece odpowiedział tym samym. Kiedy się rozglądali, serce Reece’a łomotało jak szalone – nigdy w swoim życiu nie czuł się tak skołowany. Czy właśnie tak miało być? Czy właśnie tutaj miał natknąć się na Starę? Czy miał zobaczyć ją przed swoim ślubem, po to by uchronić się przed popełnieniem błędu, wychodząc za kogoś innego? Czy przeznaczenie, po tych wszystkich latach, próbowało jednak ich połączyć?
Reece nie mógł oprzeć się wrażeniu, że tak właśnie było. Czuł, że wpadł na nią za sprawą pewnego zrządzenia losu. Być może była to jego ostatnia szansa, jaką dostał przed ślubem.
- Co los złączył, tego człowiek nie rozdzieli – powiedziała Stara.
Jej słowa przeniknęły Reece’a. Stara patrzyła w jego oczy w hipnotyzujący sposób.
- Tak wiele zdarzeń w naszym życiu miało nas trzymać od siebie z daleka – rzekła Stara – Nasze rody. Nasze ojczyzny. Ocean. Czas… Teraz nic nie jest w stanie nas rozdzielić. Tyle lat minęło, a nasza miłość wciąż pozostaje silna. Czy to zbieg okoliczności, że spotkałeś mnie właśnie teraz, przed swoim ślubem? Los stara się nam coś przekazać. Jeszcze nie jest za późno.
Reece popatrzył na nią, a serce chciało wyskoczyć mu z piersi. Odwzajemniła jego spojrzenie. W jej przezroczystych oczach odbijały się: niebo i ocean. W tych samych oczach skrywała się cała miłość do niego. Czuł się niepewnie jak nigdy w życiu. Czuł, że jest niezdolny do racjonalnego myślenia.
- Chyba powinienem odwołać ślub – powiedział.
- Nie ja będę o tym decydować – odpowiedziała. – Sam powinieneś zajrzeć głęboko w swoje serce.
- W chwili obecnej – powiedział – moje serce podpowiada mi, że to ty jesteś moją jedyną miłością. Jesteś osobą, którą zawsze kochałem.
Spojrzała na niego żarliwie.
- Nigdy nie kochałam nikogo innego – powiedziała.
Reece nie był w stanie nic na to poradzić. Nachylił się, a ich usta się spotkały. Poczuł, że świat zatrząsnął się wokół niego. Kiedy odwzajemniła jego pocałunek, zrozumiał, że miłość całkowicie go pochłonęła.
Trwali w tym pocałunku tak długo, że w końcu nie byli w stanie oddychać. Reece pojął, że pomimo tego, że wszystko w nim próbowało się temu sprzeciwić, nigdy nie mógłby poślubić kogoś innego niż Stara.
Gwendolyn stała na złotym moście. Ściskała jego poręcze i patrzyła w dół na płynącą wartko rzekę. Kaskady wrzały ze złości, wzbijając się coraz wyżej. Nawet tutaj mogła poczuć orzeźwiającą mgiełkę potoku.
- Gwendolyn, kochana.
Odwróciła się i zobaczyła Thorgrina stojącego daleko na brzegu, oddalonego może o dwadzieścia stóp, uśmiechniętego, wyciągającego do niej rękę.
- Chodź do mnie – błagał. – Przejdź przez rzekę.
Ucieszona, że go zobaczyła, Gwen zaczęła iść w jego kierunku – wtem inny głos powstrzymał ją przed powzięciem kolejnych kroków.
- Matko – usłyszała delikatny głos.
Obróciła się i ujrzała chłopca na przeciwległym brzegu. Miał może dziesięć lat, był wysoki, dumny. Miał szerokie ramiona, szlachetny podbródek, silną szczękę i błyszczące, szare oczy. Jak jego ojciec. Był odziany w przepiękną błyszczącą zbroję, wykonaną z materiału, którego nie potrafiła rozpoznać. Broń wisiała mu u pasa. Nawet stąd mogła poczuć jego moc. Moc, która była nie do pokonania.
- Matko, potrzebuję cię – powiedział.
Chłopiec wyciągnął dłoń, a Gwen udała się w jego kierunku.
Zatrzymała się, spoglądała to na Thora, to na swego syna – każdy z nich wyciągał do niej dłoń. Była zdezorientowana. Nie miała pojęcia, w którą stronę pójść.
Kiedy tak stała, most nagle się pod nią zawalił.
Gwendolyn wrzasnęła, czując jak opada w stronę płynącej w dole rzeki.
Wpadła do lodowatej wody, a szalejące wody miotały nią wte i wewte. Wynurzała się, aby zażyć powietrza. Oglądała się za swoim synem i mężem, którzy stali na przeciwległych brzegach wyciągając do niej ręce. Obaj jej potrzebowali.
- Thorgrinie! – krzyknęła.
A po chwili:
- Synu!
Gwen, wrzeszcząc, starała się sięgnąć ich obu – szybko jednak poczuła, że spada w dół wodospadu.
Wrzasnęła kiedy straciła ich z oczu – spadała przez setki stóp, wprost na znajdujące się w dole ostre skały.
Gwendolyn obudziła się krzycząc.
Rozejrzała się wokół, pokryta zimnym potem, zdezorientowana, zastanawiając się, gdzie się znajduje.
Powoli zdała sobie sprawę, że leży w łóżku, w przyćmionej zamkowej komnacie. Pochodnie migotały tuż przy ścianach. Mrugnęła kilka razy, starając się pojąć co się właśnie stało, wciąż oddychała z trudem. Powoli zaczynała rozumieć, że był to tylko sen. Straszny sen.
Kiedy oczy Gwen przywykły do światła, zauważyła kilkoro opiekunów znajdujących się w jej pokoju. Rozpoznała Illeprę oraz Selese, które stały po obu jej bokach i robiły jej zimne okłady na rękach i nogach. Selese delikatnie otarła jej czoło.
- Ciiii… – uspokajała ją Selese. – To był tylko zły sen, pani.
Gwendolyn poczuła, że ktoś ściska jej dłoń, rozejrzała się, a jej serce ucieszyło się na widok Thorgrina. Klęczał przy jej boku, trzymając ją za rękę. Jego oczy rozpromieniły się z radości na widok tego, że się obudziła.
- Kochana, – powiedział – nic ci nie jest.
Gwendolyn mrugnęła, starając się dojść do tego, gdzie się znajduje, dlaczego jest w łóżku i co robią tu ci wszyscy ludzie. Po chwili, kiedy spróbowała się poruszyć, poczuła ogromny ból brzucha – wtedy sobie przypomniała.
- Moje dziecko! – krzyknęła, po czym zastygła. – Gdzie on jest? Czy chłopiec żyje?
Gwen w panice próbowała odczytać, co mówią znajdujące się wokół niej twarze. Thor mocno ścisnął jej rękę i uśmiechnął się szeroko – już wiedziała, że wszystko jest w porządku. Ten uśmiech uspokajał ją przez całe życie.
- Tak, żyje – odpowiedział Thor. – Dzięki bogu. I Ralibarowi. Ralibar w samą porę przyniósł was tutaj.
- Jest w pełni zdrów – dodała Selese.
Nagle krzyk przeszył powietrze. Gwendolyn rozejrzała się i ujrzała nadchodzącą Illeprę, trzymającą w ramionach płaczące zawiniątko.
Serce Gwendolyn odetchnęło z ulgą, a jej twarz pokryła się łzami. Zaczęła spazmatycznie płakać, szlochała na widok małego. Poczuła taką ulgę, łzy radości napływały jej do oczu. Dziecko żyło. Ona również. Jakoś udało im się przetrwać ten straszny koszmar.
Nigdy w swoim życiu nie była bardziej wdzięczna losowi.
Illepra pochyliła się i położyła dziecko na klatce piersiowej Gwen.
Gwendolyn usiadła, popatrzyła w dół, przyglądając się dziecięciu. Kiedy go dotknęła, kiedy poczuła jego ciężar, jego zapach, kiedy zobaczyła jak wygląda, poczuła się jak nowo narodzona. Kołysała go, mocno trzymając go w ramionach. Cały czas był opatulony w tkaninę. Gwen poczuła przypływ miłości do tego malca, miłości połączonej z wdzięcznością. Ledwie potrafiła w to uwierzyć – miała dziecko.
Kiedy synek znalazł się w jej ramionach, przestał nagle płakać. Stał się bardzo spokojny, odwrócił się, otworzył oczy i spojrzał wprost na nią.
Gwen doznała wstrząsu, który przeszedł przez jej ciało kiedy ich oczy się spotkały. Dziecko miało oczy Thora – szare i błyszczące – wdawały się pochodzić z innego wymiaru. Wgapiały się w nią. Ona zaś odwzajemniała to spojrzenie. Gwendolyn czuła jakby znała go już wcześniej. Jakby znała go od zawsze.
W tym momencie Gwen wiedziała, że łączy ich silna więź. Więź silniejsza niż wszystkie, które nawiązała dotychczas w życiu. Chwyciła go mocno i przysięgła, że nigdy go nie opuści. Pójdzie za nim w ogień.
- Jest do ciebie podobny, moja pani – powiedział Thor, uśmiechając się i spoglądając na nią.
Gwen również się uśmiechnęła, płacząc, pełna silnych emocji. Nigdy w swoim życiu nie była tak szczęśliwa. Była to jedyna rzecz, której zawsze pragnęła, być z Thorgrinem i ich dzieckiem.
- Ma twoje oczy – odpowiedziała Gwen.
- Nie ma jeszcze imienia – zauważył Thor.
- Może powinniśmy nazwać go na twoją cześć – Gwendolyn zwróciła się do Thora.
Thor stanowczo pokręcił głową.
- Nie, on jest synem swojej matki. Nosi twoje cechy. Prawdziwy wojownik powinien nosić w sobie ducha swojej matki i umiejętności swojego ojca. Obie te rzeczy muszą mu służyć. Odziedziczy po mnie umiejętności, imię natomiast powinien mieć po tobie.
- Co więc proponujesz? – zapytała.
Thor pomyślał.
- Jego imię powinno brzmieć podobnie do twojego. Syn Gwendolyn powinien mieć na imię… Guwayne.
Gwen uśmiechnęła się. Od razu spodobał jej się dźwięk tego imienia.
- Guwayne – powiedziała. – Podoba mi się.
Gwen uśmiechnęła się szeroko i mocno przytuliła swoje dziecko.
- Guwayne – powtórzyła patrząc na małego.
Guwayne odwrócił się i ponownie otworzył oczy. Patrzył wprost na nią, mogłaby przysiąc, że widziała jak się uśmiecha. Wiedziała, że był na to za mały, ale widziała przebłysk czegoś, co, jak czuła, miało pokazać, że spodobało mu się to imię.
Selese pochyliła się by posmarować maścią usta Gwen, a następnie dać jej coś do picia, gęsty, ciemny płyn. Gwen natychmiastowo ożywiła się. Czuła, że powoli dochodzi do siebie.
- Jak długo tu jestem? – zapytała.
- Spałaś prawie przez dwa dni, moja pani – odrzekła Illepra. – Od czasu wielkiego zaćmienia.
Gwen zamknęła oczy i sobie przypomniała. Wszystko natychmiast do niej wróciło. Pamiętała zaćmienie, grad, trzęsienie ziemi… Nigdy wcześniej niczego takiego nie widziała.
––