Kokon

Kokon

Kokon

© Mark Billingham 2001

© Copyright to the Polish Edition: Jentas A/S 2021

Tytuł oryginału: Sleepyhead

Przełożył Robert P. Lipski

ISBN: 978-87-428-6000-7

Tom Thorne

  1. Kokon
  2. Mięczak
  3. Ofiary
  4. Podpalona
  5. Zapomniani
  6. Uprowadzony
  7. Mściciel
  8. Naśladowca
  9. Pułapka
  10. Presja
  11. Perswazja
  12. Kości
  13. Czas śmierci

–––

Dla Claire. Za wszystko. Jesteś moją czekoladką.

Podziękowania

Chciałbym podziękować wielu osobom z różnych powodów:

Doktorowi Philowi Coburnowi za porady eksperta, chory umysł i szampańskie chwile; Carol Bristow za pomoc przy sprawach związanych z procedurą policyjną; profesorowi Sebastianowi Lucasowi ze szpitala św. Tomasza; Nickowi Jordanowi, Bernadette Ford i Davidowi Holdstockowi z wydziału ds. kontaktów z prasą Metropolitan Police; Caroline Allum; Hilary Hale, mojej błyskotliwej redaktorce, oraz wszystkim z wydawnictwa Little, Brown za ich nieograniczony entuzjazm; Sarah Lutyens, mojej agentce, za meble; Rachel Daniels z London Management; Peterowi Cocksowi za zdjęcia; Howardowi Prattowi za dźwięki; Mike’owi Gunnowi za żarty; Paulowi Thorne’owi za lekturę w wolnym czasie.

A także mojej matce Pat Thompson za trzydzieści dziewięć lat. Pamiętaj, co mówiłaś o głośnych krzykach w księgarni...

Prolog

Roger Thomas,

CZŁONEK KRÓLEWSKIEGO KOLEGIUM PATOLOGÓW

Dr Angela Wilson

Koroner

Southwark

26 czerwca 2000

Droga Angelo,

W związku z naszą ostatnią rozmową piszę do Ciebie, by przelać na papier pewne zebrane, dające do myślenia szczegóły, które możesz zechcieć załączyć do mego raportu z autopsji (A2698/RT) p. Susan Carlish, dwudziestosześcioletniej ofiary udaru odnalezionej w jej domu 15 czerwca.

Autopsja została przeprowadzona w szpitalu św. Tomasza 17 czerwca. Zgon nastąpił wskutek rozległego zawału wywołanego zatorem arterii głównej, ten zaś spowodowało spontaniczne przerwanie tętnicy szyjnej. Jako że badanie zostało przeprowadzone dwanaście godzin po śmierci denatki, nie mogłem wykonać testu na niedobór protein C i S. Pomijając ten fakt i biorąc pod uwagę, że panna Carlish paliła papierosy tylko od czasu do czasu, nie mamy tu do czynienia z typowymi czynnikami zwiększającymi ryzyko udaru. Odkryłem także pewne drobne uszkodzenia na szyi denatki, łącznie z naderwaniem więzadeł na wysokości pierwszego i drugiego kręgu szyjnego, choć mogły one powstać wcześniej, w trakcie odgięciowego urazu kręgosłupa szyjnego czy podczas uprawiania forsownych ćwiczeń sportowych. We krwi stwierdzono ślady benzodiazepanu. W trakcie przeszukania lokalu odnaleziono receptę na valium, wypisaną na nazwisko współlokatorki panny Carlish przed osiemnastoma miesiącami.

Choć nie mam wątpliwości co do przyczyny zgonu i przyznaję, że prowadzone przez policję śledztwo zabrnęło w ślepą uliczkę, zamierzam skontaktować się w tej sprawie z kilkoma kolegami po fachu, a kopię niniejszego listu rozesłać do wszystkich wydziałów patologii i biur koronera w całym Londynie. Ciekaw jestem, czy ktokolwiek z nich miał do czynienia z ciałem ofiary udaru (zwłaszcza kobiety w wieku 20–30 lat) wykazującym obecność którejś z następujących osobliwych cech:

Brak typowych dla tej przypadłości czynników ryzyka.

Zerwane więzadła w szyi.

Beznodiazepan we krwi.

Gdybyś miała chęć porozmawiać o moich odkryciach z perspektywą przeprowadzenia drugiej autopsji, z przyjemnością z tobą na ten temat pogawędzę.

Z poważaniem

Roger Thomas

Dr Roger Thomas, członek KPP, konsultant patomorfolog

PS Stan ciała (które skrzypiało jak świeżo wyczyszczone kalosze) nie był dla stróżów prawa niczym nadzwyczajnym ani nie wzbudził większego zainteresowania właścicieli zakładu pogrzebowego, lecz mnie wydał się co najmniej niepokojący z wyżej wymienionych powodów.

CZĘŚĆ PIERWSZA

PROCEDURA

–––

– Obudź się, Śpiąca Królewno...

Do tego światła, głosy, maska i słodka struga świeżego tlenu w moich nozdrzach...

A wcześniej?

Ja i dziewczęta trzymamy się za ręce, by wspólnie zaśpiewać „I Will Survive”, co sprawia, że wszyscy donżuani z Camberwell, w białych skarpetkach, obecni w klubie biorą nogi za pas...

Teraz tańczę sama. I to przy bankomacie, Boże jedyny!

Jestem nielicho wstawiona. To był niezapomniany wieczór.

Mocuję się, aby włożyć klucz do zamka.

W aucie siedzi facet z butelką szampana. Co świętuje? Łyczek szampana po wypiciu całego morza tequili na pewno nie zaszkodzi.

Jesteśmy w kuchni. Czuję dziwny zapach, jakby mydła. I czegoś jeszcze. Czegoś desperackiego.

Ten mężczyzna jest za moimi plecami. Klęczę. Gdyby mnie nie podtrzymał, wylądowałabym na podłodze. Czy aż tak dużo wypiłam?

Jego dłonie są teraz na mojej głowie i szyi. Jest bardzo delikatny. Mówi, żebym się nie martwiła.

A potem... już nic...

1

Thorne nie znosił powszechnie wyznawanego poglądu, że policjanci są zahartowani. Zahartowany gliniarz był zupełnie nieprzydatny. Jak stara zastygła farba. On był po prostu... zrezygnowany. Z powodu bezdomnego ze strzaskaną czaszką i słowem „lump” wyciętym na piersi. Pół tuzina harcerek zdekapitowanych za sprawą pijanego kierowcy autobusu i niskiego mostu. A także znacznie drastyczniejszych przypadków. Z rezygnacją patrzył w szkliste oczy kobiety, która straciła syna i, przygryzając dolną wargę, jakby mimowolnie sięgała po czajnik. Thorne był zrezygnowany z tych wszystkich powodów. Ostatnio z powodu Alison Willetts.

– To uśmiech losu, słowo daję.

Był zrezygnowany, myśląc o tej drobnej istotce w ciele dziewczyny, omotanej plątaniną medycznych kabli, rurek i przewodów, jako o czymś przełomowym. Uśmiech losu. Odrobina szczęścia. A przecież jej właściwie tam nie było. Szczęście, że w ogóle ją znaleźli.

– No to jak, kto spieprzył sprawę? – Detektyw konstabl David Holland słyszał, że Thorne był z natury bezpośredni i konkretny, ale nie spodziewał się takiego pytania niedługo po tym, jak zjawił się przy łóżku dziewczyny.

– Cóż, szczerze mówiąc, ona nie pasuje do profilu. To znaczy prowadziła aktywny tryb życia i jest bardzo młoda.

– Trzecia ofiara miała zaledwie dwadzieścia sześć lat.

– Tak, wiem, ale proszę na nią spojrzeć.

Zrobił to. Miała dwadzieścia cztery lata, a wyglądała jak bezbronne dziecko.

– Cała ta sprawa była traktowana jak zwykłe zaginięcie. Do czasu, gdy miejscowi chłopcy odnaleźli jej chłopaka. – Thorne uniósł brew. Holland instynktownie sięgnął po notes: – Ee... Tima Hinnegana. To najbliższa jej osoba. Mam jego adres. Powinien zjawić się tu później. Odwiedza ją codziennie. Byli razem od osiemnastu miesięcy – dwa lata temu ona przeprowadziła się tu z Newcastle, by podjąć pracę jako pielęgniarka na oddziale dziecięcym.

Holland zamknął notes i spojrzał na przełożonego, który wciąż wpatrywał się w Alison Willetts. Zastanawiał się, czy Thorne wiedział, że reszta zespołu nazywała go wańką-wstańką. Nietrudno było odgadnąć, skąd wzięło się to przezwisko. Ile wzrostu miał Thorne... Metr sześćdziesiąt pięć, metr sześćdziesiąt osiem? Ale nisko położony środek ciężkości i krępa sylwetka pozwalały przypuszczać, że nawet popchnięty nie dałby się przewrócić i błyskawicznie powstałby do pionu. Coś w jego oczach mówiło Hollandowi, że tamten za nic nie dałby się powalić.

Jego ojciec znał gliniarzy takich jak Thorne, ale ten był pierwszym, z jakim Holland miał okazję pracować. Uznał, że lepiej jeszcze nie chować notesu. Wańka-wstańka wyraźnie miał o wiele więcej pytań. W dodatku ten facet miał dziwny zwyczaj zadawania ich nawet bez otwierania ust.

– Tak... no więc ta dziewczyna wraca do domu po upojnej nocy... to było tydzień temu, we wtorek... i kończy na progu recepcji ostrego dyżuru szpitala Royal London.

Thorne skrzywił się. Znał ten szpital. Wspomnienie bólu, jakiego doświadczył po operacji przepukliny pół roku temu, wciąż było przeraźliwie świeże w jego pamięci. Uniósł wzrok, gdy do pokoju zajrzała pielęgniarka w niebieskim uniformie, by zerknąć najpierw na nich, po czym na zegar. Holland sięgnął po legitymację, ale pielęgniarka już zamknęła za sobą drzwi.

– Kiedy ją przyjęto, wyglądało to na przedawkowanie. A potem dowiedziano się o tej dziwnej niby-śpiączce i przeniesiono ją tutaj. Kiedy jednak odkryto, że to udar, nie próbowano połączyć tego z Bekhendem. Nie sprawdzono, czy ma we krwi benzodiazepan, i nie skontaktowano się z nami.

Thorne spojrzał na Alison Willetts. Przydałoby się przyciąć jej grzywkę. Widział jak jej wywrócone do góry gałki oczne poruszają się w oczodołach. Czy wiedziała, że tu byli? Czy ich słyszała? Czy pamiętała?

– Skoro pan pyta, odpowiem, że moim zdaniem jedyną osobą, która spieprzyła sprawę, jest sam zabójca.

– Przynieś nam herbatę, Holland.

Thorne ani na chwilę nie odrywał wzroku od Alison Willetts i tylko cichy skrzyp i szurnięcie drzwi uświadomiło mu, że Holland wyszedł. Detektyw inspektor Tom Thorne nie chciał stanąć na czele operacji Bekhend, ale z wdzięcznością przyjął pierwszą nadarzającą się okazję przeniesienia z nowo powstałej Grupy ds. Przestępstw Szczególnych. Restrukturyzacja wszystkim dała się we znaki, a Bekhend była przynajmniej prostą operacją w starym stylu. Mimo to nie pragnął nią dowodzić w przeciwieństwie do kilku znanych mu osób. Oczywiście operacji przyznano priorytet, a on należał do ludzi, którzy z ogromnym wahaniem zabierali się do spraw, których rozwikłania nie byli pewni. A ta sprawa była naprawdę dziwna. To nie ulegało wątpliwości. Wiedzieli o trzech zabójstwach; każda ofiara poniosła śmierć wskutek silnego nacisku na tętnicę główną. Jakiś szaleniec atakował kobiety w ich domu, szprycował prochami i wywoływał u nich udar.

Wywoływał udar.

Hendricks był jednym z bardziej doświadczonych patologów, ale tydzień temu Thorne’owi wcale nie było miło w jego laboratorium, gdy tamten przyłożył wilgotne dłonie do jego głowy i szyi, aby zademonstrować mu zabójczą technikę. – Co ty, u licha, wyprawiasz, Phil?

– Zamknij się, Tom. Jesteś nafaszerowany prochami po same uszy. Mogę z tobą zrobić, co zechcę. Teraz przechylę ci głowę w bok i nacisnę ten punkt, aby zablokować tętnicę. To wymaga specjalistycznej wiedzy. Zastanawiam się, kto wchodzi w rachubę. Komandos? Ekspert od sztuk walki? Tak czy owak, cwany drań. Nie zostawił żadnych śladów. Rzecz jest prawie nie do wykrycia.

Prawie.

Christine Owen i Madeleine Vickery należały do grupy podwyższonego ryzyka udaru: jedna w średnim wieku, druga nałogowa palaczka. Obie odnaleziono martwe w ich domach, w przeciwległych dzielnicach Londynu. To, że ich ciała zostały niedawno umyte mydłem karbolowym, nie uszło uwagi patologów prowadzących sekcje. Choć mąż Christine Owen i współlokatorka Madeleine Vickery uznali, że to dziwne, nie mogli wyprzeć się (ani wyjaśnić) obecności kostki mydła karbolowego w łazience. U obu ofiar odkryto ślady środków uspokajających; w wypadku Owen wyjaśniono to przyjmowaniem leków antydepresyjnych, a Vickery, jak się okazało, od czasu do czasu brała narkotyki. Te tragiczne, lecz, jak dotąd przypuszczano, naturalne zgony nie zostały ze sobą połączone.

Jednak Susan Carlish nie należała do osób z grupy podwyższonego ryzyka i narażonych na udar, a środki uspokajające znalezione w jej kawalerce w podejrzanej butelce bez nalepki stanowiły nierozwikłaną zagadkę. Ale dopiero zerwane więzadła w szyi okazały się szczegółem łączącym te trzy przypadki. Dokonał tego pewien wyjątkowo bystry i dociekliwy patolog. Nawet Hendricks musiał przyznać, że wykazał się on nadzwyczajną czujnością. Niezwykłą przenikliwością umysłu.

Ale nie był aż tak przenikliwy jak zabójca.

– Tom, on bawi się stosunkami procentowymi. Mnóstwo ludzi w tym mieście zalicza się do grupy podwyższonego ryzyka udaru. Dajmy na to ty.

– Że co?

– Wciąż masz złotą kartę w Threshers, prawda?

Thorne już miał zaprotestować, ale powstrzymał się. I tak zbyt często wściekał się na Hendricksa.

– Wybiera trzy różne obszary Londynu, wiedząc, że szanse, by ktokolwiek połączył ze sobą te ofiary, są cholernie nikłe. Robi swoje, a my drepczemy w miejscu.

Thorne wstał, wsłuchując się w jednostajny rytm respiratora Alison. Określano to mianem zespołu zamknięcia. Alison prawdopodobnie nadal mogła widzieć, słyszeć i odczuwać. Prawie na pewno miała świadomość tego, co działo się wokół niej. I nie była w stanie się poruszać. Nie mogła ani drgnąć. Nie miała władzy nawet nad najdrobniejszymi mięśniami.

Zespół nie był adekwatnym określeniem. To był wyrok. A co ze skurwielem, który go wykonał? Czy to jakiś świr trenujący sztuki walki? Albo agent tajnych służb? To najbardziej prawdopodobne. Nie mieli lepszych kandydatów. Przynajmniej na razie...

Trzy różne obszary Londynu. Zrobił się nielichy bałagan. Trzej komendanci siedzący przy okrągłym stole, licytujący się o to, który z nich ma większego wacka, z trudem przygotowali operację Bekhend.

Jeżeli chodziło o skład zespołu, Thorne nie miał powodów do narzekania. Tughan był co najmniej skuteczny, a Frank Keable sprawdził się jako policjant, choć bywał trochę zbyt zachowawczy. Thorne będzie musiał rozmówić się z nim na temat Hollanda i jego notesu, którego ani na chwilę nie chował. Czy w wydziale nie było choćby jednego konstabla z pamięcią lepszą niż u złotej rybki?

– Sir?

Złota Rybka pojawił się z herbatą.

– Kto zwrócił naszą uwagę na Alison Willetts?

– Konsultant do spraw neurologii, ee... doktor...

Holland chrząknął i przełknął ślinę. W obu rękach trzymał plastikowe kubki z gorącą herbatą i nie mógł sięgnąć po notes. Thorne postanowił zachować się uprzejmie i wziął od niego kubek. Holland wyjął notes.

– Doktor Coburn. Anne Coburn. Ma dziś wykłady w Royal Free. Umówiłem pana na spotkanie z nią dziś po południu.

– Jeszcze jeden lekarz, któremu jesteśmy winni podziękowanie.

– Tak i kolejny szczęśliwy traf. Jej mąż to konsultant patolog David Higgins. Wykonuje dla nas wiele prac jako ekspert. Opowiadała mu o Alison Willetts, a on na to: „To ciekawe, ponieważ...”.

– Co to ma być? On jej to, a ona jemu na to... Pogawędki sobie urządzili na temat autopsji? Może jeszcze w łóżku, po szybkim numerku? Kto to słyszał?

– Nie wiem. Sam będzie pan musiał ją o to zapytać.

Odstępując na bok, by przepuścić pielęgniarkę, która przyszła wymienić Alison kroplówkę, Thorne uznał, że nie należy odkładać na później tego, co może zrobić od razu. Oddał Hollandowi kubek z nietkniętą herbatą.

– Zostań tu i zaczekaj na Hinnegana.

– Ale jest pan umówiony dopiero na wpół do piątej.

– Wobec tego przyjdę na spotkanie trochę wcześniej.

Pokonał labirynt korytarzy wyłożonych czerwonym popękanym linoleum w poszukiwaniu najszybszej drogi do wyjścia i ucieczki przed odorem, którego każdy człowiek przy zdrowych zmysłach nienawidzi z całego serca. Intensywna terapia mieściła się w nowym skrzydle Narodowego Szpitala Neurologii i Neurochirurgii, ale woń była obecna nawet tutaj. Środki odkażające, skonstatował, w szkole używano czegoś podobnego, a ta myśl sprawiła, że cofnął się we wspomnieniach do zapomnianych czasów przedszkolnych koszmarów. To była inna woń.

Dializ i śmierci.

Zjechał windą do głównej recepcji, której imponująca wiktoriańska architektura zdumiewająco kontrastowała z nowoczesnym otwartym planem nowych części szpitala. Kamienne tablice na ścianach roztaczały aurę dawno minionej świetności, podobnie jak zakurzone drewniane plakietki z nazwiskami konsultantów tej placówki. Chlubę tego miejsca stanowił naturalnej wielkości portret Diany, księżnej Walii, byłej patronki szpitala. Obraz był udany, w przeciwieństwie do popiersia księżnej stojącego na cokole opodal. Thorne zastanawiał się, czy było ono dziełem któregoś z pacjentów.

Gdy zbliżył się do wyjścia, miotane półgłosem przekleństwa i pochylające się w jego stronę ociekające parasole w rękach osób wchodzących do budynku uświadomiły mu, że lato miało się ku końcowi. Półtora tygodnia sierpnia i po lecie. Stanął pod wykwintnym szpitalnym portykiem z czerwonej cegły i mrużąc oczy, spojrzał poprzez strugi deszczu w stronę, gdzie stał jego samochód, przy barierkach okalających Queen Square. Ludzie szli mimo ulewy z pochylonymi głowami, przecinając na ukos trawniki lub zmierzając do stacji metra przy Russell Square. Ilu było wśród nich lekarzy i pielęgniarek? W promieniu półtora kilometra znajdowało się wiele szpitali oraz klinik specjalistycznych. Z miejsca, gdzie stał, widział gmach szpitala dziecięcego przy Great Ormond Street. Postawił kołnierz i przygotował się do biegu.

W pierwszej chwili pomyślał, że to mandat, gdy wyszarpnął kartkę zza wycieraczki. Kiedy jednak wyciągnął kartkę A-4 z foliowej koszulki i rozłożył, zdał sobie sprawę, że było to coś zupełnie innego. Ostrożnie włożył ją z powrotem do koszulki, wytarł z kropel deszczu i wlepił wzrok w liścik napisany zgrabnie na maszynie. Po pierwszych czterech słowach przestał zwracać uwagę na strużki deszczu ściekające mu po karku.

DROGI DETEKTYWIE INSPEKTORZE THORNE. CO MOGĘ POWIEDZIEĆ? PRAKTYKA CZYNI MISTRZA. CZY NIE ZAZDROŚCI JEJ PAN TEJ DOSKONAŁOŚCI... TEGO DYSTANSU? PROPONUJĘ, BY WZIĄŁ PAN POD ROZWAGĘ KONCEPCJĘ TEJ WOLNOŚCI. PRAWDZIWEJ WOLNOŚCI. CZY KIEDYKOLWIEK SIĘ PAN NAD NIĄ ZASTANAWIAŁ? PRZYKRO MI Z POWODU INNYCH. NAPRAWDĘ. NIE ZAMIERZAM URAŻAĆ PAŃSKIEJ INTELIGENCJI KOMUNAŁAMI NA TEMAT CELÓW UŚWIĘCAJĄCYCH ŚRODKI, LECZ POWIEM TYLKO, ŻE PRZY WIELKICH PRZEDSIĘWZIĘCIACH NALEŻY BRAĆ POD UWAGĘ ODPOWIEDNI MARGINES BŁĘDU. WSZYSTKO ZALEŻY OD NACISKU, INSPEKTORZE THORNE, ALE PAN PRZECIEŻ WIE JUŻ NA TEN TEMAT WSZYSTKO. A TAK MÓWIĄC POWAŻNIE, TOM, MOŻE CIĘ KIEDYŚ ODWIEDZĘ...

Nacisk...

Thorne rozejrzał się dokoła, jego serce biło jak szalone. Ktokolwiek zostawił ten liścik, musiał być niedaleko, samochód stał w tym miejscu od niedawna. Dostrzegł jedynie ponure, mokre od deszczu twarze i Hollanda lawirującego między kałużami i biegnącego przez ulicę w jego stronę.

– Chłopak tej dziewczyny właśnie przyszedł. Musiał pan minąć się z nim, wychodząc.

Wyraz twarzy Thorne’a sprawił, że konstabl stanął jak wryty i zamilkł.

– Wiesz co, Holland? Alison to nie była fuszerka.

– Oczywiście, że nie. Chciałem jedynie powiedzieć, że...

– Posłuchaj. On tego właśnie chce. – Wskazał na szpital. – Rozumiesz? – Koszula lepiła mu się do pleców. Deszcz i pot. Sam ledwie mógł to zrozumieć. Z trudem był w stanie uwierzyć w wypowiedziane przez siebie słowa. Holland patrzył z ustami rozdziawionymi ze zdumienia, zasłuchany w słowa, które tak wiele kosztowały inspektora. Słowa, które jeszcze zanim zostały wyartykułowane, uświadomiły Thorne’owi, że nie powinien się zgodzić na udział w tej operacji.

– Alison Willetts nie jest jego pierwszą pomyłką. To pierwsza z jego ofiar, z którą zrobił to, co chciał.

–––

Tim nie radzi sobie z tym najlepiej. Miał tak dziwnie zduszony głos, kiedy rozmawiał z Anne. Anne? Jestem z nią po imieniu, a przecież się nawet nie znamy. Mimo to ma miły głos. Lubię nasze wieczorne pogawędki. Są z natury rzeczy dość jednostronne, ale przynajmniej ktoś wie, że coś się tu dzieje. Że wciąż ktoś tu jest.

Nawiasem mówiąc, czy wspominałam już o testach? Są naprawdę wyjątkowe. No, przynajmniej niektóre. Jest specjalny zestaw, dosłownie zestaw w pudełku, którym sprawdza się, czy jesteś kompletnym warzywem, czy nie. Aby sprawdzić, czy znajdujesz się w permanentnym stanie wegetatywnym (PSW). Mam to na przemian z permanentnym poziomem wegetatywnym (PPW), ale psw jest poważniejsze. Badaniom poddawane są wszystkie zmysły. Uderza się dwoma kawałkami drewna jeden o drugi, żeby ocenić, czy słyszysz, i sprawdzić, czy zareagujesz. Nie jestem pewna, co właściwie zrobiłam, ale wydawali się zadowoleni. Mogliby darować sobie kłucie mnie szpikulcem i to coś, co podtykają mi pod nos, a co przywodzi mi na myśl rzeczy, jakie wdychasz, gdy masz naprawdę ciężką grypę. Ale rekompensuje mi to badanie smaku. Bo dają ci whisky. Parę kropel, na język. To szpital wręcz wymarzony dla mnie.

Testy przeprowadziła Anne. Wydaje mi się całkiem atrakcyjna jak na osobę w jej wieku. Nie widzę jej zbyt wyraźnie, ale mam o niej swoje wyobrażenie. Nawet nie dostrzegam kształtów. Widzę raczej cienie kształtów. I niektóre z tych widmowych sylwetek to bez wątpienia policjanci. Tim wydawał się mocno podenerwowany, gdy rozmawiał z jednym z nich. Jak się zorientowałam, był bardzo młody.

Mężczyzna pod domem, ten z butelką szampana... co on właściwie zrobił? Zmienił mnie w straszną nudziarę, a co poza tym? Coś mi zrobił, coś mi uszkodził, ale nie czuję, żeby cokolwiek mnie bolało.

Nie wyczuwam żadnych świeżych ran.

Wszystko inne wydaje się jak świeża blizna.

Czy mnie dotknął? Czy będzie ostatnim, który kiedykolwiek mnie dotknął?

Daj spokój, Tim. Ja żyję. To nadal ja. Wciąż jestem sobą. Przynajmniej w pewnym sensie. Ty coraz bardziej się załamujesz, a ja podśpiewuję w myślach „Dziewczynę w śpiączce”...

To miło, że Carol i Paul mnie odwiedzili. Chryste, mam nadzieję, że ta cała afera nie zepsuje ślubu.

2

– Czy szukamy lekarza?

Kiedy tylko zadał pytanie, Thorne wiedział, o czym pomyśli Holland. Nie ulegało wątpliwości, że Anne Coburn należała do lekarek, na które większość mężczyzn patrzyła z nieskrywaną przyjemnością. Na temat których większość mężczyzn wymyślała uszczypliwe żarciki o lodowatych dłoniach i zachowaniach w sypialni. Była wysoka i szczupła. Elegancka, pomyślał, jak ta aktorka z serialu Rewolwer i melonik i grająca później rolę wrednej baby w starym sitcomie. Thorne uznał, że była po czterdziestce, o rok, dwa lata starsza od niego, i choć niebieskie oczy sugerowały, że mogła być kiedyś blondynką, wolał jej włosy takie, jakie były teraz – krótkie i srebrzyste. Siedząc na skraju niedużego, zasłanego różnymi rzeczami biurka i sącząc kawę, wydawała się niemal rozluźniona. Przynajmniej w porównaniu z dniem wczorajszym.

Odprawiła go z Royal Free, okrutnie sobie zeń podrwiwając. Thorne wciąż jeszcze słyszał śmiech blisko trzydziestu studentów, gdy noga za nogą maszerował wzdłuż korytarza. Dla obecnych w sali prawdziwym wytchnieniem od badań rezonansowych mózgu musiała być scena, gdy wykładowczyni w krótkich żołnierskich słowach spławiła natarczywego policjanta. Anne Coburn nie lubiła, gdy jej przerywano. Przeprosiła za incydent telefonicznie, kiedy Thorne zadzwonił, by umówić się na ponowne spotkanie przy Queen Square, gdzie pracowała. I gdzie opiekowała się Alison Willetts.

Upiła łyk kawy i powtórzyła pytanie Thorne’a. Mówiła zwięźle, kompetentnie i spokojnie. Miała całkiem miły głos. Ten głos mógł wywrzeć spore wrażenie na studentach medycyny lub zastraszyć niejednego pacjenta w średnim wieku.

– Czy szukamy lekarza? Cóż, na pewno to ktoś, kto zna się na medycynie. Aby zablokować tętnicę główną i wywołać udar, trzeba mieć wiedzę z zakresu medycyny. Aby wywołać udar, który spowoduje zespół zamknięcia, potrzeba czegoś więcej. Znacznie więcej... Nawet gdyby ktoś wiedział, co chce zrobić, wątpliwe jest, aby mu się udało. Można próbować tego po wielekroć, bez powodzenia. Mówimy tu o milimetrach.

Te milimetry kosztowały życie aż trzy kobiety; Thorne w myślach ujrzał twarz Alison Willetts. Nie, cztery kobiety, poprawił się w duchu. Może powinni uważać się za szczęściarzy i dziękować Bogu za wprawę, do jakiej doszedł ten szaleniec. Albo, co bardziej prawdopodobne, niepokoić się, że teraz, gdy opanował swoją technikę do perfekcji, spróbuje to powtórzyć. Doktor Coburn jeszcze nie skończyła.

– Poza tym pozostaje kwestia transportu.

Thorne pokiwał głową. Sam też zaczął już to rozważać. Holland wyglądał na zakłopotanego.

– O ile mi wiadomo, przypuszczacie, że Alison doznała udaru w swoim domu, w południowo-wschodnim Londynie – rzekła Coburn. – Musiał więc utrzymać ją przy życiu przez całą drogę do szpitala Royal London, który jest oddalony o co najmniej...

– Osiem kilometrów.

– Zgadza się. Po drodze musiał mijać inne szpitale. Dlaczego pojechał akurat tam?

Thorne nie wiedział, ale sprawdził to i owo na własną rękę.

– Jadąc z Camberwell do Whitechapel, musiał minąć trzy duże szpitale, nawet gdyby wybrał najkrótszą drogę. Jak mógł utrzymać ją przy życiu?

– Najprawdopodobniej za pomocą gruszki i maski. Zapewne zatrzymywał wóz mniej więcej co dziesięć minut, aby zrobić użytek z gruszki, naciskając ją kilka razy, i zaaplikować jej w ten sposób powietrze. To wydaje mi się najbardziej oczywistym i najprostszym rozwiązaniem.

– A więc to jednak lekarz?

– Tak, myślę, że tak. Najprawdopodobniej niedoszły absolwent medycyny. Być może kręgarz, ewentualnie oczytany fizjoterapeuta. Nie mam pojęcia, od czego powinniście zacząć.

Holland przestał gorączkowo zapisywać w swoim notesie. – To jak szukanie igły od strzykawki w stogu siana.

Wyraz twarzy Coburn uświadomił Thorne’owi, że to stwierdzenie wydało się jej równie zabawne jak jemu.

– Wobec tego lepiej od razu zabierz się do poszukiwań, Holland – rzucił do niego Thorne. – Zobaczymy się jutro. Złap sobie taksówkę.

Zmierzając obok doktor Coburn w stronę pokoju Alison, Thorne z każdym krokiem czuł narastającą zgrozę. To straszna myśl, ale byłoby mu łatwiej, gdyby Alison była jedną z „pacjentek” Hendricksa. Mimowolnie zaczął się zastanawiać, czy i dla Alison to rozwiązanie nie byłoby łatwiejsze. Dotarli do skrzydła Chandlera i windą wjechali na drugie piętro, gdzie mieścił się ostry dyżur.

– Nie lubi pan szpitali, prawda, detektywie inspektorze?

Dziwne pytanie. Thorne nie mógł uwierzyć, że ktokolwiek mógł lubić szpitale. – Spędziłem w nich zbyt wiele czasu.

– Z zawodowej konieczności czy...? – Nie dokończyła. Jak powinna to ująć? – Czy amatorsko?

Thorne spojrzał na nią. – W zeszłym roku przeszedłem drobną operację. – Ale nie to go tak dręczyło. – Poza tym moja matka spędziła wiele czasu w szpitalu. Zanim umarła.

Coburn pokiwała głową. – Udar.

– Trzy. Osiemnaście miesięcy temu. Naprawdę zna się pani na pracy mózgu, prawda?

Uśmiechnęła się. On także. Wysiedli z windy.

– A co do mnie, to była przepuklina

Tablice na ścianach zafascynowały Thorne’a. Zachowanie ruchu i równowagi. Dolegliwości wieku podeszłego. Demencja. Była nawet klinika badań nad migrenami i bólami głowy. Wszędzie roiło się od ludzi, ale ci, których mijali, nie wyglądali na rannych czy cierpiących. Nie zauważył żadnej krwi, bandaży czy gipsowych opatrunków. Korytarze i poczekalnie wypełniali ludzie poruszający się wolno i z rozmysłem. Wyglądali na zagubionych lub może zdezorientowanych. Thorne zastanawiał się, jak postrzegali jego.

Zapewne tak samo.

W milczeniu minęli stołówkę, z której dobiegał cichy gwar rozmów, typowy, zdaniem Thorne’a, raczej dla dużej fabryki albo biurowca. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek udało im się przyrządzić posiłek, który nie byłby przesiąknięty tą wszechobecną wonią.

– A co z lekarzami? Czy jesteśmy na pańskiej czarnej liście?

Przez krótką chwilę zastanawiał się, czy próbowała wziąć go pod włos. I wtedy przypomniał sobie twarze tych cholernych studentów medycyny. Jeśli chodziło o tę kobietę, pozostawała dla niego zagadką. – Cóż, na razie nie. Zbyt wielu lekarzy wspomagało nas przy tym przypadku trafnymi spostrzeżeniami. Pani również.

– Myślę, że to zasługa mojego męża – rzekła zdecydowanym tonem, bez cienia fałszywej skromności.

Wychwyciła szybkie spojrzenie Thorne’a w stronę jej palca serdecznego, gdzie powinna znajdować się obrączka. – Może powinnam raczej powiedzieć, mojego prawie eksmęża. Rozwodzimy się. A to była tylko taka przypadkowa uwaga z jego strony. Jedna z tych rzadkich chwil spokoju pomiędzy kolejnymi etapami szaleństwa, w których dominuje pytanie: Jak u licha mamy poradzić sobie z tym rozwodem?

Thorne spojrzał przed siebie, nie mówiąc ani słowa. Chryste, to było takie brytyjskie! Zachowywał się jak typowy angol!

– Co z porcelaną? Kto zatrzyma kota? A wiesz, że w Londynie grasuje szaleniec, który wywołuje u kobiet udar mózgu? Wie pan, tego typu sprawy...

Lęk. Śmierć. Rozwód. Thorne zastanawiał się, czy może powinien podjąć temat kryzysu na Bliskim Wschodzie.

– Czterdzieści osiem godzin po tym, jak do nas trafiła, przeprowadziliśmy rezonans magnetyczny mózgu. Wystąpił obrzęk wokół więzadeł szyjnych – to te jasne, białe plamy na zdjęciach. Można je dostrzec u ofiar odgięciowego urazu kręgosłupa szyjnego, ale w przypadku Alison wydało mi się to czymś niezwykłym. W dodatku mąż powiedział mi...

– A co z midazolamem?

– Wybranym przez niego benzodiazepanem? To był bardzo sprytny wybór, gdyż wszystko wskazywało na to, że ten właśnie środek zostanie podany Alison w szpitalu. Czy to nie idealny sposób na zatuszowanie swojej działalności?

Thorne zamyślił się. Znajdowali się przed pokojem Alison.

– Czy możemy to sprawdzić?

– Zrobiłam to. I nie pomyliłam się. Znam anestezjologa, który miał tej nocy dyżur w Royal London. Raport toksykologiczny potwierdził we krwi Alison obecność midazolamu, ale i tak by jej go podano, ten właśnie środek podano jej na uspokojenie na izbie przyjęć ostrego dyżuru. Mimo to krew pobrano jej rutynowo, gdy tylko została przyjęta, więc sprawdziłam wyniki. Midazolam był obecny także w pierwszej próbce. Właśnie wtedy postanowiłam skontaktować się z policją.

Thorne pokiwał głową. Lekarz. To musiał być lekarz. – Gdzie jeszcze używa się midazolamu?

Zamyśliła się przez chwilę. – To dość wyspecjalizowany preparat. Na intensywnej terapii. Na urazówce. Na anestezjologii. To wszystko.

– Skąd mógł go zdobyć? Ze szpitala? Czy tego rodzaju leki można nabyć przez internet?

– Nie w takich ilościach.

Thorne wiedział, że oznaczało to konieczność skontaktowania się ze wszystkimi szpitalami w kraju w celu sprawdzenia, czy w którymś z nich zarejestrowano kradzież midazolamu. Nie był pewien, jaki okres wchodził w rachubę, jak daleko w przeszłości powinien grzebać. Pół roku? Dwa lata? Wolał wykazać się nadgorliwością i nadmierną ostrożnością. Poza tym był pewien, że Hollandowi przydadzą się nadgodziny.

Coburn otworzyła drzwi do pokoju Alison.

– Czy ona nas słyszy? – spytał Thorne.

Odgarnęła Alison włosy z twarzy i uśmiechnęła się do niego z pobłażaniem. – Cóż, jeśli nie, to nie dlatego, że ma jakieś problemy ze słuchem.

Thorne zaczerwienił się. Ależ z niego kretyn. Dlaczego ludzie w szpitalach zawsze mówili szeptem?

– Szczerze mówiąc, nie jestem pewna. Pierwsze oznaki są pomyślne. Mruga na każdy gwałtowniejszy dźwięk, ale wciąż jeszcze musimy przeprowadzić pewne badania. Tak czy owak, mówię do niej. Ona już wie, który z archiwistów jest alkoholikiem i który z konsultantów robi to z trójką swoich studentek.

Thorne uniósł brew pytająco. Coburn usiadła i ujęła Alison za rękę.

– Proszę wybaczyć, detektywie inspektorze, dziewczęta chcą pogadać na osobności!

Thorne mógł jedynie patrzeć na nią, oplecioną mnóstwem kabli i rurek i podłączoną do różnych urządzeń. Przewody i maszyny z przyłączoną do nich młodą kobietą. Wsłuchał się w syk powietrza wtłaczanego automatycznie przez respirator do płuc Alison; czuł pulsowanie jej skomputeryzowanego tętna i pomyślał o jakimś lekarzu, gdzieś tam, który z całą pewnością znajdował się na jego czarnej liście.

Siedział na stacji metra, usiłując określić, ile życia zostało biznesmenowi, którego miał przed sobą. Uwielbiał tę grę.

To była naprawdę cudowna chwila, kiedy wczoraj Thorne spojrzał wprost na niego. Tak naprawdę nie zdołał go zobaczyć; trwało to niewiele ponad pół sekundy i wyglądał na zwykłego przechodnia w kapturze, ale była to dla niego swego rodzaju premia. Wyraz twarzy policjanta uświadomił mu, że pojął on treść liściku. Teraz mógł się odprężyć i cieszyć tym, co musiało zostać zrobione. Po powrocie do domu położy się w wannie i wszystko jeszcze raz przemyśli. Będzie rozmyślał o twarzy Thorne’a. A później prześpi się parę godzin. Czekało go jeszcze mnóstwo pracy.

Mężczyzna naprzeciw niego wydawał się mieć rumieńce. Kolejny ciężki dzień z biurze. Miał twarz palacza, bladą i upstrzoną plamami. Popękane naczynka na policzkach były zapewne oznakami kiepskiego krążenia i nadużywania alkoholu. Małe kremowe narośla na powiekach niemal na pewno oznaczały znacznie podwyższony poziom cholesterolu i zatory tętnic.

Biznesmen zgrzytnął zębami, przewracając kolejne strony gazety. Dawał mu najwyżej dziesięć lat.

Jego poobijany niebieski ford mondeo sunął gładko przez niemal puste o tej porze ulice w stronę Marylebone Road; Thorne włożył kasetę Massive Attack i rozsiadł się wygodnie w fotelu. Gdy chciał się odprężyć i wyciszyć, włączał Johnny’ego Casha, Grama Parsonsa albo Hanka Williamsa, ale nic nie mogło się równać z hipnotycznym, wszechogarniającym rytmem muzyki, na którą był o dwadzieścia pięć lat za stary, aby zebrać myśli. Jak zawsze, gdy z głośników popłynęły dźwięki Unfinished Sympathy, wyobraził sobie wyraz niedowierzania na twarzy nastoletniej asystentki w sklepie muzycznym. Ta wyszczekana gówniara uznała go zapewne za starego dziwaka, który udaje, że w dalszym ciągu trzyma rękę na pulsie. Twarz pryszczatej nastolatki zmieniła się w atrakcyjniejsze oblicze Anne Coburn. Zastanawiał się, jaką muzykę lubiła. Prawdopodobnie klasyczną, ale za dziełami Mozarta i Mendelssohna zapewne znajdował się jeden lub dwa albumy Hendriksa. Co by pomyślała o jego zamiłowaniu do trip-hopu i garażowego speeda? Chyba kupiłaby tę teorię o podstarzałym dziwaku. Zatrzymał się na światłach, opuścił szybę i struga rytmicznych dźwięków dotarła do snobki w stojącym obok saabie. Thorne patrzył przed siebie. Kiedy światło zmieniło się na żółte, odwrócił się, puścił do niej oko i łagodnie ruszył z miejsca.

A po powrocie do centrali? Czekał go tam gwar kompetentnych, zdawałoby się, przekonujących głosów, szelest przekładanych z miejsca na miejsce akt oraz brzęczenie i piski faksów oraz modemów. Thorne wybijał rytm na kierownicy. Tłem do tego montażu odpowiedniej procedury będzie ściana; tablica z nazwiskami, datami i wyszczególnionymi działaniami, nad nią zaś znajdować się będą zdjęcia: Christine, Madeleine i Susan. Ich pogodne oblicza nie zdradzały smutnej prawdy, ale dla Thorne’a zawsze zdawały się skrywać cień ostatecznych, nieznanych doznań. Dezorientacji. Przerażenia. Żalu. W chwili śmierci. Podkręcił muzykę. W zakładach i biurach w całym Londynie pracownicy zerkali ukradkiem na dziewczęta z kalendarza: Ponętną Sandrę, Niegrzeczną Ninę, Zepsutą Wendy. Dni, tygodnie i miesiące odmierzały Thorne’owi pełne wyrzutu twarze Martwej Christine, Martwej Madeleine i Martwej Susan.

Jak leci, Tommy?

Christine Owen, lat trzydzieści cztery. Znaleziona w pokoju. Obok niej stała miska z porcją ugotowanego, zimnego już spaghetti.

Zrób coś z nimi, Tom, do cholery, dobra?

Madeleine Vickery, lat trzydzieści siedem. Zmarła w kuchni, na podłodze.

Proszę, Tom...

Susan Carlish. Lat dwadzieścia sześć. Jej ciało odnaleziono w fotelu. Oglądała telewizję...

Powiedz nam, co zamierzasz zrobić, Tom.

Sporządzą listy, z całą pewnością długie listy zadań do wykonania i osób do sprawdzenia. Policjanci będą zadawać setkom osób te same pytania, robiąc przy tym notatki, a funkcjonariusze wyższego szczebla zajmą się zbieraniem zeznań, wykonywaniem telefonów i sporządzaniem własnych notatek, które trzeba będzie następnie zestawić i porównać z pozostałymi, i kto wie, może po pokonaniu długości kilku tysięcy pastwisk i zdarciu więcej niż kilku par butów szczęście uśmiechnie się do nich...

Wybaczcie, dziewczęta, na razie nic nie mamy.

Nie dopadną tego typa, działając wyłącznie w zgodzie z procedurą. Thorne już teraz nie miał co do tego wątpliwości. To nie było przeczucie gliny, jakże wygodne u autorów powieści kryminalnych – po prostu to wiedział. Zabójca mógł dać się złapać. Owszem, istniała taka możliwość. Psychologowie i eksperci od sporządzania profilów najgroźniejszych przestępców przyznawali, że ludzie ci tak naprawdę w głębi duszy chcieli, aby ich schwytano. Będzie musiał przy najbliższej okazji zapytać, co o tym sądziła Anne Coburn. Nie miał nic przeciwko temu, aby stało się to prędzej niż później.

Thorne wjechał na parking i wyłączył muzykę. Spojrzał na brudny brązowy budynek, gdzie założyła swoją bazę grupa operacyjna Bekhend. Starą stację przy Edgware Road przeznaczono do zamknięcia już wiele miesięcy temu i była dziś całkiem opustoszała, ale puste biura powyżej nadawały się idealnie na siedzibę grupy operacyjnej takiej jak Bekhend. Było to doskonałe miejsce dla ludzi, którzy nie musieli pracować tam codziennie. Istne monstrum – jedna wielka sala główna i kilka mniejszych pokoi po bokach dla poszczególnych członków zespołu.

Przez chwilę bał się wejść do środka. Wyszedł z samochodu i oparł się o maskę, aż nieprzyjemne uczucie minęło.

Gdy poczłapał w kierunku drzwi, podjął decyzję. Nie pozwoli nikomu zawiesić na ścianie zdjęcia Alison.

Czternaście godzin później Thorne dotarł do domu i zadzwonił do ojca. Rozmawiali tak często, jak tylko mógł Thorne, i widywali się jeszcze rzadziej. Jim i Maureen Thorne’owie wyjechali z północnego Londynu do St Albans przed dziesięcioma laty, ale odkąd zmarła jego matka, Thorne poczuł, że dystans między nim a ojcem coraz bardziej się powiększa. Teraz obaj byli sami, a ich rozmowy telefoniczne stały się przeraźliwie trywialne. Ojciec zawsze starał się opowiedzieć mu nowy zasłyszany w pubie dowcip albo pikantną historyjkę, a Thorne słuchał ich z przyjemnością. Lubił, gdy ojciec rozbawiał go do łez, ale jeszcze bardziej lubił słuchać, gdy to on się śmiał. Pomijając wymuszoną lekkość tych telefonicznych rozmów, podejrzewał, że jego ojciec nie miał wielu okazji do śmiechu. A ojciec wiedział doskonale, że syn nie miał ich prawie w ogóle.

– A teraz kilka nowych dowcipów, Tom.

– Dawaj, tato.

– Co ma trzycentymetrowego wacka i wisi głową w dół?

– Nie wiem.

– Nietoperz.

To nie był najlepszy żart.

– A co ma dwudziestotrzycentymetrowego wacka i wisi głową do góry?

– Nie mam pojęcia.

Jego ojciec odłożył słuchawkę.

Usiadł i przez kilka minut milczał. A potem zaczął łagodnym tonem: – Może, patrząc z perspektywy, ten liścik za wycieraczką był trochę zbyt... pretensjonalny. To do mnie niepodobne. Nie jestem tego rodzaju osobą. Chyba chciałem przeprosić za inne. Cóż, skoro mam być szczery, muszę przyznać, że jakaś cząstka mnie chciała się tym trochę pochełpić. Myślę, że Thorne jest człowiekiem, z którym mógłbym porozmawiać. Wydaje się, że umiałby zrozumieć, jak dumny jestem z osiągniętego sukcesu. Perfekcja to wszystko, czyż nie? Czy nie tego mnie właśnie uczono? Słowo daję. Dobrze mnie tego nauczono.

– Chcę tylko powiedzieć, że doszło do szamotaniny, i nie twierdzę, że nie popełnię więcej żadnych błędów, ale to, co robię, daje mi prawo do potencjalnych pomyłek, nieprawdaż? Ta, z którą się udało... prawdziwą frustracją jest dla mnie fakt, że mogę jedynie wyobrażać sobie, jak dobrze się teraz czuje podłączona do tych wszystkich maszyn. Bezpieczna i czysta. Może się zrelaksować i błądzić gdzieś myślami. Żadnego bałaganu. A skoro czuję się dumny, że umiem wyzwolić ciało od tyranii tego, co miałkie, pretensjonalne i psujące się, oczywistą rzeczą jest, że nie można mnie za to potępiać. Uważam, że to jedyna prawdziwa wolność, o którą warto walczyć. Uwolnienie od niezdarnych ruchów. Od nabijania guzów i siniaków. Od naszej... wrażliwości na bodźce. Od całego tego owczego pędu i monotonnej codzienności. Czystość i odpowiednie regularne odżywianie. Nadzór maszyn i ciągła opieka. Usuwanie z naszych ciał tych obrzydliwych płynów. Ale przede wszystkim świadomość. Świadomość tych wszystkich cudów na bieżąco, odbieranie ich bezpośrednio w chwili, gdy następują. Co trup może wiedzieć o tym, że ktoś go myje? Wiedzieć i czuć wszystkie te rzeczy – to musi być naprawdę cudowne.

– Boże, o czym ja myślę? Przepraszam, komu jak komu, ale tobie nie muszę o tym wszystkim mówić.

– Prawda, Alison?

–––

Wczoraj przyszły mnie odwiedzić Sue i Kelly z oddziału dziecięcego. Mój wzrok znacznie się poprawił. Zobaczyłam, że Sue jak zwykle przesadziła z użyciem kredki do oczu. Krąży wiele nowych plotek. Co prawda, odkąd tu jestem, nie tak wiele jak zazwyczaj, ale mimo to jest ich całkiem sporo. Mary, oddziałowa, tylko wkurza wszystkich, siedząc na tyłku i poprawiając literówki na kartach noworodka. Mały Daniel wciąż nie może się pozbierać. Podobno płakał za mną cały ubiegły tydzień. Powiedziały mu, że wyjechałam na wakacje do Hiszpanii. Powiedziały mi, że gdy już dojdę do siebie, wszystkie ululamy się na odlotowej imprezie, a poza tym, że wolałyby tu leżeć zamiast mnie, niż zmieniać brudne pampersy za trzy funty sześćdziesiąt za godzinę...

I to w zasadzie tyle.

W końcu odrobina prawdziwej sensacji-rewelacji. Zmywarka do kaczek czy coś takiego, co mają na oddziale, zapchała się. Wiem, że to nie brzmi zbyt ekscytująco, ale wszędzie było pełno wody i wszystkie pielęgniarki musiały brodzić po kostki w wodzie, wkurzone jak jasna cholera.

Pojęcie ekscytacji jest chyba względne.

Śniła mi się mama. Była młoda jak wtedy, kiedy chodziłam do szkoły. Ubierała mnie, ja kłóciłam się z nią o to, co włożę, a ona płakała i płakała bez końca...

Śnił mi się też mężczyzna, który mi to zrobił. Śniło mi się, że był tu, w tym pokoju, i mówił do mnie. Natychmiast rozpoznałam jego głos. Ale był to również głos, który znałam i słyszałam już po tym, co mnie spotkało. Mózg mi się lasuje. Ten mężczyzna usiadł przy moim łóżku i trzymając za rękę, próbował powiedzieć mi, dlaczego zrobił to wszystko. Ale tak naprawdę nic z tego nie zrozumiałam. Mówił mi, że powinnam być szczęśliwa. Ten głos mówił, że powinnam się cieszyć, i z uśmiechem podał mi butelkę szampana, z której się napiłam.

Chyba musiałam zaprosić go do mieszkania. Najwyraźniej tak właśnie było. Policja pewnie też wie. Ciekawe, czy powiedzieli Timowi?

Teraz, gdy sny są dla mnie najbliższe wszelkim doznaniom, są takie żywe i coraz wyrazistsze. Byłoby cudownie, gdyby można było nacisnąć guzik i wybrać to, o czym chce się śnić. Ktoś musiałby, rzecz jasna, nacisnąć ten guzik za mnie, ale wybór rodziny i przyjaciół ze zdrową domieszką odrobiny brudu byłby mile widziany.

Bądź co bądź, w obecnym stanie, czyli całkiem popieprzona, o seksie i innych tego rodzaju przyjemnościach mogę już tylko pomarzyć, zgadza się?