Pułapka
Pułapka
© Mark Billingham 2010
© Copyright to the Polish Edition: Jentas A/S 2021
Tytuł oryginału: From the dead
Przełożył Robert P. Lipski
ISBN: 978-87-428-6016-8
Tom Thorne
–––
Dla Petera Cocksa
Zawsze będziemy mieć Mijas...
PROLOG
Przez kilka sekund po eksplozji zbiornika paliwa w lesie panuje kompletna cisza.
A w każdym razie wydaje się, jakby dopiero po dłuższej chwili całkowitej ciszy i bezruchu wszystkie znajdujące się w okolicy ptaki i owady, przerażone tym, co się stało, wypuściły wstrzymany na moment oddech. Wiatr też na kilka sekund ustał, a gdy znów zaczął wiać, tylko cichutko szumiał pośród drzew. A może to dwaj mężczyźni przyglądający się płonącemu samochodowi potrzebowali tej chwili, żeby przestało im dzwonić w uszach.
No i oczywiście aby mężczyzna w samochodzie w końcu przestał krzyczeć.
Kiedy dziesięć minut wcześniej wlekli go w stronę jaguara, młodszy z nich musiał kilka razy walnąć tego nieszczęsnego dupka, żeby się zamknął. Odkąd jednak wepchnęli go na fotel i unieruchomili, nie byli już w stanie go uciszyć. Zwłaszcza że zobaczył kajdanki i kanister z benzyną wyjęte z bagażnika.
I uświadomił sobie, co zamierzają.
– Nie spodziewałem się, że narobi takiego rabanu – mruknął starszy mężczyzna.
– Zawsze robią raban. – Młodszy pociągnął nosem i uśmiechnął się. – Zwykle nie bywasz przy czymś takim, co?
– Jeżeli mogę tego uniknąć, to nie.
Starszy mężczyzna wcisnął dłonie w kieszenie kurtki Barbour, uniósł wzrok i zlustrował drzewa okalające niewielką polanę. Zaczęło już zmierzchać i robiło się coraz chłodniej.
Młodszy uśmiechnął się.
– Bez obawy, za chwilę będzie cieplej.
Otworzył tylne drzwiczki jaguara i zaczął rozlewać wokół benzynę.
Mężczyzna przykuty kajdankami do kierownicy miotał się w przód i w tył na fotelu, kajdanki pobrzękiwały, uderzając o orzechową okładzinę kierownicy, a kropelki śliny opryskały przednią szybę i tablicę rozdzielczą. Zaczął krzyczeć, błagać, by mężczyzna z kanistrem przestał. Mówił, że ma rodzinę, wymieniał imiona.
– Nie musicie tego robić... Na miłość boską... Błagam...
Starszy skrzywił się, jakby dopadł go paskudny ból głowy, i kazał koledze zamknąć drzwiczki, aby choć trochę wytłumić ten piekielny hałas. Młodszy mężczyzna wykonał polecenie, wrzucił pusty kanister do bagażnika, po czym podszedł i zaproponował swojemu pracodawcy papierosa. Tamten odmówił, ale po chwili wyjął zapalniczkę i zapalił swojego.
– Zadowolony?
Mężczyzna w kurtce pokiwał głową.
– Musiałem zadbać o wszystkie szczegóły. No wiesz, o ubranie, biżuterię, takie tam.
Młodszy skinął głową w stronę auta.
– Szkoda twojego zegarka.
Starszy mężczyzna zerknął na swoją rękę, na ślad po zegarku – blady pasek na tle opalenizny z Barbadosu.
– To przecież tylko... rzecz. – Wzruszył ramionami. – Zegarki, samochody i cały ten kram. W ostatecznym rozrachunku to nic nie znaczy. Zupełnie nic. Liczy się to, że żyjesz, no nie?
Młodszy głęboko zaciągnął się dymem z papierosa, po czym wypuścił go przez zęby. Wziął jeszcze dwa głębokie wdechy i pstryknięciem palcami posłał niedopałek w stronę drzew.
– Mam to skończyć? – zapytał.
Znów wyjął zapalniczkę, a z drugiej kieszeni szmatę, którą skręcił, po czym podszedł do auta.
Mężczyzna w jaguarze płakał i tłukł głową o boczną szybę. Głos miał ochrypły, urywany, słyszalny tylko przez chwilę, czyli tyle, ile trwało otwarcie drzwiczek, trzask zapalniczki i wrzucenie zapalonej szmaty na tylne siedzenie. Zaledwie sekundy, ale wystarczyło, by usłyszeć wypowiadane przez tamtego słowa.
Znów imiona. Jego żony i syna.
Wypowiadał je teraz wyłącznie do siebie, powtarzając raz po raz z zamkniętymi oczami, aż dym sprawił, że ugrzęzły mu w gardle.
Dwaj mężczyźni cofnęli się w stronę drzew i z bezpiecznej odległości obserwowali rozprzestrzeniające się płomienie. W półtorej minuty rozleciały się wszystkie szyby, a postać na przednim siedzeniu stała się czarnym, poskręcanym kształtem.
– Dokąd pojedziesz?
Starszy mężczyzna szturchnął czubkiem buta błotnistą ziemię.
– A po co chciałbyś to wiedzieć?
– Tak tylko spytałem.
– Ta, jasne. Pomyśl raczej o bezwartościowym szajsie, na który wydasz swoje pieniądze.
– Chcesz powiedzieć: twoje pieniądze.
– Rzadko nadarzają się takie okazje, co? Ile razy zapłacono ci dwukrotnie za tę samą robotę?
– Nigdy dotąd nie trafiła mi się taka robota jak ta.
Właśnie wtedy zbiornik paliwa zajął się ogniem i eksplodował.
Pół minuty później mężczyźni odwracają się i idą tam, gdzie zostawili drugi samochód; z dala od dźwięków, które po kilku sekundach grobowej ciszy zaczęły rozchodzić się i przetaczać echem po całej polanie. Szumu wiatru, szelestu liści i skrzypienia gałęzi. Trzasku i skwierczenia płomieni pożerających ciało i tapicerkę.
Mniej więcej sto metrów od głównej drogi starszy mężczyzna przystaje i unosi wzrok.
– Posłuchaj...
– Co jest?
Starszy czeka, po czym wskazuje ręką, kiedy znów wychwytuje dźwięk.
– Dzięcioł. Słyszysz?
Młodszy mężczyzna kręci głową przecząco.
– Wielki, nakrapiany, jak sądzę. Jest ich najwięcej – kontynuuje starszy.
Ruszają dalej, z każdą chwilą w lesie robi się coraz ciemniej.
– Skąd to wszystko wiesz?
– Czytam – odpowiada starszy – książki, czasopisma, co mi wpadnie w ręce. Ty też powinieneś kiedyś spróbować.
– No cóż, teraz będziesz miał wolnego czasu pod dostatkiem.
Młodszy mężczyzna wskazuje ruchem głowy w stronę samochodu. Ognista łuna jest wyraźnie widoczna półtora do dwóch kilometrów za nimi, blask przebija pomiędzy mroczną plątaniną masywnych dębów i ogromnych buków.
– Będziesz mógł czytać o dzięciołach od bladego świtu aż do nocy.
Teraz, kiedy nie żyjesz...
CZĘŚĆ PIERWSZA
NIEZŁA SZTUCZKA
1
Anna Carpenter wcześniej tylko raz jadła sushi, kiedy jakiś facet, którego ledwie znała, próbował jej zaimponować, ale po raz pierwszy trafiła do lokalu takiego jak ten, z pasem transmisyjnym. To miało sens, bo mogła przyjrzeć się jedzeniu, zanim na coś się zdecydowała, i nie miało znaczenia, czy przepuściło się coś kilka razy, pozwalając, by przejechało obok, skoro wszystko i tak było na zimno.
Diabelnie sprytni ci Japończycy...
Sięgnęła po talerz z nigiri z łososiem i poprosiła siedzącego obok niej mężczyznę o sos sojowy. Z uśmiechem przesunął butelkę w jej stronę, a następnie zaproponował słoiczek z wasabi.
– Boże, nie, to jest naprawdę ostre, prawda?
Mężczyzna stwierdził, że wszystko polega na tym, by nie przesadzić, na co odparła, że woli nie ryzykować, bo w kwestii jedzenia surowych ryb była kompletną nowicjuszką.
– Ma pani teraz przerwę na lunch? – zapytał mężczyzna.
– Tak. A pan?
– Jestem sam dla siebie szefem i szczerze mówiąc, jeżeli tylko mogę, wymykam się na dłużej niż godzinę. – Wprawnie podniósł z talerza coś, co wyglądało jak niewielki pasztecik, i zanurzył w sosie. – Pracuje pani w pobliżu?
Anna pokiwała głową, bo usta miała wypełnione ryżem, ale w końcu mruknęła:
– Tak.
– Czym się pani zajmuje?
Przełknęła ślinę.
– Jestem zwykłą stażystką – odpowiedziała. – Staram się nie skonać z nudów.
Obok niej pojawił się kelner z zamówioną butelką wody i zanim się oddalił, ona i siedzący obok mężczyzna znowu stali się nieznajomymi. Anna najwyraźniej czuła się równie niezręcznie jak on, wahając się, czy ponownie nawiązać rozmowę, a żadne z nich nie potrzebowało przypraw, które mogliby sobie nawzajem podać.
Jedli, wymieniając uśmiechy. Zerkali na siebie nawzajem i odwracali wzrok. Od czasu do czasu, kiedy któremuś z nich trafił się wyjątkowo znakomity kąsek, podkreślali to skinieniem głowy.
Mężczyzna był dobrze po trzydziestce, co najmniej dziesięć lat starszy od niej, i nieźle wyglądał w lśniącym granatowym garniturze, który zapewne kosztował tyle co jej samochód. Gdy się uśmiechał, na jego twarzy pojawiały się zmarszczki, a poniżej jabłka Adama miał niedogolony spłachetek skóry. Wyglądał na wysportowanego, ale nie do przesady, i domyślała się, że nie należał do mężczyzn, którzy używali kosmetyków częściej niż ona.
Wciąż siedział obok niej, kiedy skończyła.
– Może się odważę i następnym razem spróbuję wasabi – powiedziała.
– Słucham? – Spojrzał na nią z udawanym zaskoczeniem, jakby zapomniał, że tam była.
Anna nie dała się zwieść. Od dziesięciu minut miała świadomość, że skończył jeść. Zobaczyła stosik pustych talerzy obok niego, widziała, jak wypił filiżankę zielonej herbaty, i wiedziała doskonale, że czekał, aby skończyła. Nachyliła się w jego stronę.
– Moglibyśmy pójść do hotelu.
Teraz zaskoczenie nie było udawane. Nie spodziewał się, że to ona wykona pierwszy ruch. Otworzył usta i zaraz je zamknął.
– Jeżeli faktycznie możesz wyrwać się na dłużej niż godzinę.
Pokiwał głową, lecz nie nawiązał z nią kontaktu wzrokowego.
– Może przekonamy się, czy naprawdę lubisz sushi.
To było dość wulgarne i zaczerwieniła się, kiedy to powiedziała, ale natychmiast zorientowała się, że ta sztuczka jej się udała.
Chryste – wymamrotał, a wywołujący zmarszczki uśmiech jeszcze się poszerzył.
Przywołał kelnera i wskazał na puste talerze Anny i swoje, aby dać do zrozumienia, że zapłaci za nich oboje.
Do hotelu było pięć minut piechotą. Znajdował się na tyłach Kingsway, w rozsądnej odległości od stacji metra Holborn i dobrze zaopatrzonego sklepiku chemicznego. Klasę lub dwie wyżej od Travelodge, oferował rozsądną cenę.
Mężczyzna wyjął portfel, gdy podeszli do recepcji.
– Nie jestem dziwką – powiedziała Anna.
– Wiem.
– Chętnie dołożę się do opłaty za pokój.
– Nie ma sprawy – mruknął. – Wspominałaś, że jesteś stażystką, więc...
– Dobra, nieważne.
Wychwyciła spojrzenie młodego mężczyzny za pulpitem recepcyjnym. Pokiwał głową uprzejmie, by zaraz odwrócić wzrok, kiedy uświadomił sobie, że nie powinien w żaden sposób dać do zrozumienia, iż widział ją już wcześniej.
– Jeżeli chcesz się popisać, możesz zamówić dla nas butelkę czegoś mocniejszego – powiedziała Anna, po czym odwróciła się i przeszła przez hol.
W windzie zapytał wreszcie, jak ma na imię.
Pokręciła głową.
– Ingrid... Angelina... Michelle. Wybierz takie, które najbardziej cię kręci. Dzięki temu to staje się bardziej podniecające.
Zamknęła oczy i jęknęła cichutko, kiedy zaczął pieścić dłonią jej pośladki.
Gdy winda zadygotała i zatrzymała się na pierwszym piętrze, rzekł:
– Mam na imię Kevin.
Pokój był większy, niż się spodziewała – przyzwoita dwójka – i domyśliła się, że sporo przepłacił, i zrobiło się jej go żal.
Milutko – stwierdził, zdejmując kurtkę.
Od razu poszła do łazienki.
– Daj mi minutkę – powiedziała.
Korzystając z toalety, wysłała SMS-a, po czym stanęła przed lustrem i starła przesadny makijaż. Usłyszała, jak mężczyzna krząta się za drzwiami, jak zaskrzypiały sprężyny łóżka, i wyobraziła sobie, jak sprawdzał miękkość materaca, naciskając obiema rękami niczym jakiś żigolak z sitcomu, z uśmiechem wciąż przyklejonym do twarzy. Kiedy wyszła, siedział na brzegu łóżka w bokserkach, z dłońmi złożonymi na udach.
– No i gdzie to sushi? – zapytał.
– Nie napijemy się wcześniej?
Jak na zawołanie rozległo się pukanie do drzwi, a mężczyzna skinął głową w ich stronę.
– Nie mieli szampana – wyjaśnił. – Zamówiłem więc wino musujące. Cena jest zresztą zbliżona...
Anna szybko otworzyła drzwi, po czym odwróciła się i zobaczyła, że twarz Kevina robi się blada jak ściana, gdy do pokoju weszła jego żona.
– O cholera – rzucił, przesłaniając jedną ręką szybko zmniejszającą się erekcję, a drugą sięgając po koszulę i spodnie.
Kobieta mierzyła go wzrokiem już od drzwi, przyciskając torebkę do brzucha.
– Ty smętny chuju – wycedziła.
– To ona mnie tu zwabiła, na miłość boską. – Wskazał Annę palcem. – Ja tylko jadłem lunch, a ta... wywłoka...
– Wiem – powiedziała jego żona. – I musiała zawlec cię tu siłą, choć wyrywałeś się i próbowałeś stawiać opór?
– Nie wierzę, że to zrobiłaś. Że to zaaranżowałaś.
– Dziwisz się, że ci nie ufałam?
Anna próbowała prześlizgnąć się obok żony w stronę drzwi.
– Lepiej już pójdę.
Kobieta pokiwała głową i ustąpiła jej z drogi.
Przelałam już pieniądze na konto pani firmy – powiedziała.
– Jasne, dzięki...
– Ty suko – zawołał Kevin.
Wciąż próbował wciągnąć spodnie, potknął się i upadłby, gdyby nie oparł się o komodę.
Anna otworzyła drzwi.
– Aha, i nie pochlebiaj sobie, złotko. Gdyby nie to, że przyjęłam zlecenie, nigdy bym na ciebie nie poleciała.
Żona miała łzy w oczach, ale jej spojrzenie wyrażało ból i wściekłość. Anna odniosła wrażenie, że oba rodzaje uczuć były skierowane pod adresem męża.
– Załatwcie to między sobą – rzekła.
Wyszła pospiesznie na korytarz, gdy Kevin znów zaczął wrzeszczeć, i skrzywiła się, ponieważ drzwi zatrzasnęły się za nią z hukiem. Szybko przeszła obok windy i schodami, przeskakując po dwa stopnie, zeszła do holu. Próbowała nie myśleć o jego twarzy, bladym, bezwłosym ciele i rzeczach, które wyobrażał sobie, że z nią zrobi.
O słowach, które wykrzykiwał w ślad za nią.
„Sama siebie oszukujesz, zdziro – powiedział. – Jeżeli myślisz, że nie jesteś dziwką”.
Jadąc na dworzec Victoria, Anna podniosła wyświechtany egzemplarz „Metra” i próbowała czytać. Starała się nie myśleć o swoim popołudniowym zleceniu.
Sama siebie oszukujesz...
Wiedziała, że mężczyznę, którego małżeństwo przypuszczalnie bezpowrotnie zniszczyła, zepsuły pieniądze, ale też że niemal wszystko w tym, co robiła, było złe. Widziała wiele krzykliwych stron internetowych i wiedziała, jak większe i lepsze agencje radziły sobie z bardziej radykalnymi rozwiązaniami „specjalistycznych dochodzeń matrymonialnych”. W operacji „lep na muchy” brała zwykle udział co najmniej dwójka wywiadowców. Bezpieczeństwo i dobro agentki operacyjnej zawsze stawiano na pierwszym miejscu. Były ukryte kamery, mikrofony i ustalone wcześniej tajne sygnały.
Tak, jasne.
Widziała drwiący grymas na twarzy Franka, słyszała jego ochrypły, ociekający sarkazmem głos. „Czemu więc nie weźmiesz dupy w troki i nie przejdziesz do jednej z tych większych i lepszych agencji?”.
Wyobrażała sobie, jak rzuca celną ripostę. Jak oświadcza bez mrugnięcia okiem, że któregoś dnia to zrobi. Tak naprawdę jednak, gdyby wchodziła do restauracji japońskiej ze spluwą, ukrytym dyktafonem i piórem strzelającym kwasem, wetkniętym za gumkę od majtek, nie poczułaby się ani trochę lepiej, robiąc to, co robiła.
Nie była zadowolona z kierunku, w jakim potoczyło się jej życie.
Pieniądze mogły trochę pomóc, złagodzić uczucie dyskomfortu, ale nie było wyjścia, i tyle. W jednej z rzadkich chwil, kiedy Frank Anderson nie był wściekły, wkurzony albo wulgarny bez żadnych konkretnych przyczyn, kazał Annie usiąść i spróbował wyjaśnić jej sytuację finansową.
– Chciałbym móc płacić ci trochę więcej – powiedział i zabrzmiało to nieomal szczerze. – Chciałbym, ale rozejrzyj się. W branży usług specjalistycznych, takich jak nasze, wszystko się sypie, a w dodatku dobijają nas kredyty. Rozumiesz?
Anna zastanawiała się, czy nie powinna przypomnieć Frankowi, że ma magisterium z ekonomii, ale domyślała się, że to zakończyłoby rozmowę.
„Dlaczego więc nie wrócisz do tego wspaniałego banku, co?”.
To było podchwytliwe pytanie.
Bo coś mi obiecałeś. Bo myślałam, że to będzie wyzwanie. Bo umierałam z nudów, bawiąc się pieniędzmi innych ludzi, a ty mówiłeś, że jeśli szukam pracy, w której nie ma nic przewidywalnego, która zawsze jest ciekawa i wciągająca, to właśnie takiej jak ta.
Bo powrót oznaczałby poddanie się.
Anna przypomniała sobie dzień, w którym zadzwoniła do agencji detektywistycznej F.A., zafrapowana reklamą w miejscowej gazecie, pełna emocji i oczekiwań. Osiemnaście miesięcy temu, w innym życiu. Co ona sobie wyobrażała, rezygnując z dobrze płatnej pracy, porzucając przyjaciół i kolegów dla... czegoś takiego?
Dziesięć funtów za godzinę, aby parzyć herbatę i dbać o księgowość Franka. Aby odbierać telefony i demaskować facetów, którzy nie potrafili utrzymać interesu w spodniach.
Pomimo tego, jak potoczyły się sprawy, Anna wiedziała, że instynkt podpowiedział jej właściwie, a z jej ambicjami jest wszystko w porządku. Ilu ludzi utkwiło w miejscu tylko dlatego, że bali się zmiany, choć bardzo jej pragnęli?
Ilu nie potrafiło nic zrobić ze swoją pracą, partnerem, życiem?
Pragnęła czegoś innego, to wszystko. Sądziła, że pomagając ludziom, pomoże sobie. A przynajmniej zapobiegnie przemianie w jedną z tych zaciętych suk z City, które każdego dnia mijały ją, stukając obcasami szpilek od Jimmy’ego Choo. No i owszem, uważała, że to może być nieco bardziej ekscytujące niż kredyty i pieprzone fundusze hedgingowe.
Oszukiwała samą siebie.
Tak samo jak wtedy, kiedy wzięła ulotkę zachęcającą do wstąpienia do armii albo gdy przez moment rozważała zrobienie kariery w policji. Półtora roku temu kilkoro przyjaciół skwitowało jej decyzję o rezygnacji z posady w banku i podjęciu pracy w agencji detektywistycznej jako „odważną”. „Jesteś odważniejsza ode mnie”, powiedziała pielęgniarka Angie. Rob, nauczyciel w surowej szkole w północnym Londynie, tylko pokiwał głową. Anna domyślała się, że chcieli przez to powiedzieć, iż jest głupia, ale mimo wszystko podziękowała za komplement.
Wstała, kiedy pociąg wjechał na dworzec Victoria, i wychwyciła spojrzenie kobiety, która siedziała naprzeciw niej. Próbowała się uśmiechnąć, ale musiała odwrócić wzrok, bo nagle nabrała przekonania, że kobieta ją przejrzała. I zobaczyła taką, jaka jest naprawdę.
Czuła się przybita i kręciło się jej w głowie, kiedy wyjeżdżała schodami ruchomymi na ulicę. Teraz pragnęła tylko wrócić do biura i przebrać się. Chciała pozbyć się kretyńskich szpilek, których stukot rozdzierał jej uszy, i włożyć obuwie sportowe. Chciała, żeby ten dzień się skończył i żeby otuliła ją ciemność. Chciała napić się i zasnąć.
Dopiero kiedy dotarła do bramki i sięgnęła po kartę miejską, zorientowała się, że trzyma w zaciśniętej dłoni wyrwaną, zmiętą w kulkę stronę z „Metra”.
Agencja detektywistyczna mieściła się między pralnią chemiczną a kolekturą zakładów bukmacherskich. Prowadziły do niej pojedyncze brązowe drzwi z brudną szybą. Kiedy Anna sięgnęła do torebki po klucze, podeszła do niej kobieta, która stała nieopodal. Miała czterdzieści parę lat i dzikość w oczach.
Anna cofnęła się o pół kroku. Była gotowa powiedzieć „nie”. Typowa londyńska odzywka.
– Pani jest detektywem? – spytała kobieta.
Anna tylko patrzyła. Nie, nie dzikość, pomyślała. Desperację.
– Zobaczyłam wasze ogłoszenie, a ponieważ potrzebuję pomocy w pewnej sprawie, więc...
Nie było widać światła przebijającego przez szybę.
Anna domyśliła się, że wypijany do lunchu przez Franka kufel zmienił się w dwa lub nawet więcej. Frank przekierowywał telefony do agencji detektywistycznej na swoją komórkę i raczej nie wróci do firmy przed wieczorem.
– Owszem, tak – odparła Anna. – Jestem detektywem.
Wyjęła klucze i podeszła do drzwi.
– Zapraszam na górę.
2
Gdyby siedzieli obok siebie albo patrzyli na siebie nawzajem ponad stołem w pokoju przesłuchań, zasadnicza różnica pomiędzy dwoma mężczyznami nie byłaby tak oczywista. A w każdym razie nie dla przypadkowego obserwatora. Gdyby nie to, że jeden stał na miejscu dla świadków, a drugi siedział na ławie oskarżonych, trudno byłoby odróżnić policjanta od zabójcy.
Obaj mieli na sobie garnitury i byli z tego powodu bardzo niezadowoleni. Obaj nie poruszali się i patrzyli tępo przed siebie. Obaj wydawali się dość opanowani i choć tylko jeden z nich mówił, obaj sprawiali wrażenie, że za fasadą niewzruszonego spokoju kryje się istna mozaika emocji.
Obaj sprawiali wrażenie niebezpiecznych.
Mężczyzna na miejscu dla świadka był dobrze po czterdziestce: krępy, barczysty, o ciemnych włosach, nieco bardziej posiwiałych z jednej strony. Wypowiadał się wolno. Starał się nie mówić więcej, niż to było konieczne do złożenia zeznania. Uważnie dobierał słowa, lecz w taki sposób, by nie wyglądało to, jakby się wahał lub nie był absolutnie pewny.
– I nie miał pan najmniejszych wątpliwości, że ma pan do czynienia z morderstwem?
– Absolutnie żadnych.
– Powiedział pan, że podsądny był „rozluźniony” podczas pierwszego przesłuchania. Czy jego zachowanie zmieniło się bezpośrednio przed aresztowaniem?
Kiedy detektyw inspektor Tom Thorne opisywał pięć kolejnych przesłuchań mężczyzny, na którego procesie obecnie zeznawał, starał się przez cały czas patrzeć na prokuratora. Ale nie całkiem mu się to udawało. Dwa czy trzy razy zerknął, by przekonać się, że Adam Chambers patrzył na niego beznamiętnym wzrokiem, nie mrugając. Raz uniósł wzrok i spojrzał w górę, na galerię, gdzie zgromadziła się rodzina kobiety zamordowanej przez Chambersa. Dostrzegł nadzieję i gniew na twarzach rodziców Andrei Keane. Dłonie ściskające inne ręce, drżące na kolanach albo mocno zaciśnięte na pęku wilgotnych chusteczek higienicznych.
Thorne ujrzał grupkę osób zjednoczonych gniewem, bólem i żałobą, których zdaniem sprawiedliwość – gdyby faktycznie miała zostać wymierzona zgodnie z ich oczekiwaniami – powinna być surowa i bezwzględna. Sprawiedliwość dla osiemnastoletniej dziewczyny, która – co do tego Thorne nie miał żadnych wątpliwości – nie żyła.
Mimo że nie odnaleziono jej ciała.
– Inspektorze Thorne?
Głos miał spokojny, kiedy kończył składać zeznanie, wymieniając daty, godziny, nazwiska i miejsca, szczegóły, które spodziewał się, że pozostaną na dłużej w umysłach ławników, a które powinny spełnić swoje zadanie równie skutecznie jak tych kilka cennych, obciążających pasemek jasnych włosów, kłamstwa obnażone przez billingi rozmów z komórki i uśmiechnięta twarz dziewczyny na zdjęciu zrobionym kilka dni przed tym, jak ją zamordowano.
– Dziękuję, panie inspektorze. Może pan wrócić na miejsce.
Thorne wsunął notes do kieszeni marynarki i opuścił pulpit dla świadków. Ruszył powoli w stronę tylnych drzwi sali sądowej, przesuwając koniuszkiem palca w tę i z powrotem po niewielkiej prostej bliźnie na podbródku. Jego oczy również się poruszały, gdy zbliżał się do mężczyzny na ławie oskarżonych.
Myślał:
Nie chciałbym cię więcej widzieć.
Nigdy więcej nie chciałbym cię widzieć na oczy, to się rozumie samo przez się, bo będziesz mocno popieprzony, Bogu dzięki, i posunięty w latach. Będziesz stale oglądał się za siebie, czując, jak ten twój wielki mózg zmienia się w papkę, i miał się na baczności, uważając na ludzi, którzy mogliby zrobić z ciebie sieczkę tylko dlatego, że krzywo na nich spojrzałeś. Z powodu tego, kim jesteś. Mam na myśli to, że nie chciałbym spotkać cię w nocy. Kręcącego się tam, gdzie nikt cię nie chce, i zadzierającego ze mną. Twoje zadowolone oblicze i ochrypłe „bez komentarza” będą nękać mnie w snach.
Mijając ławę oskarżonych, Thorne popatrzył na Adama Chambersa. Przystanął na sekundę lub dwie. Odnalazł spojrzenie tamtego.
A potem mrugnął.
Thorne wrócił do Hendon wraz z detektywem sierżantem Samirem Karimem. Jako funkcjonariusz odpowiedzialny za materiały dowodowe Karim musiał zadbać o właściwe ich sklasyfikowanie.
Szczotka do włosów. Telefon komórkowy. Kieliszek z odciskami palców Andrei Keane.
Był typowy lutowy dzień, który zaczął się dla Thorne’a od zdrapywania szronu z przedniej szyby za pomocą pudełka na płytę kompaktową, ale inspektor i tak opuścił szybę, nachylając się w jej stronę, gdy samochód powoli przedzierał się przez korki w centrum Londynu. Pośród podmuchów chłodnego wiatru słyszał, jak Karim chwali go za dobrze wykonaną robotę. Mówił, że nic więcej nie dało się zrobić. Że w zasadzie facet miał pozamiatane.
Thorne mógł jedynie mieć nadzieję, że sierżant się nie myli. Nawet bez najbardziej obciążających materiałów dowodowych Prokuratura Królewska musiała być pewna, że zdoła doprowadzić do skazania podsądnego, zanim jeszcze rozpocznie się proces. Co więcej, Thorne i reszta ekipy zrobili wszystko, o co ich poproszono. Pracowali ciężej niż kiedykolwiek, by udowodnić trzy rzeczy niezbędne do skazania oskarżonego w sprawie, w której brak ciała ofiary.
Po pierwsze, że Andrea Keane nie żyła.
Po drugie, że została zamordowana.
Po trzecie, że zamordował ją Adam Chambers.
Andrea Keane zaginęła osiem miesięcy temu po zajęciach judo w ośrodku sportowym w Cricklewood. Adam Chambers, mężczyzna mający już na koncie przestępstwa o charakterze seksualnym, był jej instruktorem. Podczas wstępnego przesłuchania zaprzeczył, że widział się z Andreą po zajęciach, choć później, gdy w jego mieszkaniu odnaleziono materiały dowodowe, przyznał, iż bywała tam wcześniej parę razy. Kiedy Thorne i jego ekipa pracowali nad sprawą, zbierając dowody przeciw niemu, Chambers upierał się, że nie widział Andrei później tego wieczoru, kiedy zaginęła, i po zajęciach pojechał prosto do swojej dziewczyny. Dziewczyna potwierdziła jego wersję alibi, lecz sprawdzenie danych z komórki wykazało, że Chambers dzwonił do niej tego wieczoru ze swojego mieszkania. Wtedy znów zmienił zeznania. Chambers stwierdził, że Andrea odwiedziła go w jego domu po zajęciach judo, ale miała tam zostać krótko, tylko na jednego drinka, po czym za jego namową wyszła. Była trochę wzburzona, jak stwierdził Chambers, robiła mu wyrzuty o dziewczynę.
W pokoju przesłuchań na posterunku Colindale Chambers pochylił się nad stołem i uśmiechnął drwiąco; Thorne jeszcze długo nie zapomni tego wyrazu twarzy pełnego jadu i ironii. „Leciała na mnie. Co miałem powiedzieć?”.
Od tej chwili on i jego dziewczyna zostali oskarżeni, przydzielono im adwokatów, a Chambers zmienił taktykę. Zuchwałość i buńczuczną pychę zastąpiła apatia i niechęć do współpracy, cedził słowa jak automat.
Bez komentarza.
Thorne drgnął lekko, gdy Karim nacisnął klakson, klnąc na rowerzystę, który przemknął przez światła na czerwonym tuż przed nim. Karim odwrócił się, by spojrzeć na Thorne’a.
– Ma pozamiatane, stary – powtórzył. – Możesz być pewien.
– Skąd ta pewność?
Karim pokręcił głową.
– Daj spokój, nie mów, że nie zastanawiałeś się, jakie są szanse.
Karim był hazardzistą i często prowadził zakłady, zwłaszcza gdy chodziło o grubsze sprawy. Zwykle tego nie aprobowano, ale większość starszych rangą oficerów przymykała oko, a niekiedy nawet sama obstawiała wynik procesu.
– Niby po co? – odrzekł Karim. – Jego szanse są niemal zerowe.
Poza tym kogo to obchodzi?
Thorne wiedział, co ma na myśli jego kolega. W przypadku sprawy takiej jak ta i podsądnego takiego jak Adam Chambers nikt nie będzie chciał obstawiać zakładów, a zwłaszcza postawić na uwolnienie oskarżonego.
Nikt nie chciał kusić losu.
Karim zaczął uderzać rytmicznie dłońmi o kierownicę.
– Sprawa jest nie do przegrania, stary. Nie do przegrania.
Kiedy śledztwo zaczęło nabierać impetu i skoncentrowano się na gromadzeniu dowodów poszlakowych, Thorne zajął się udowodnieniem, że Andrea Keane nie żyje. Sprawdzono każdy szpital, każdą placówkę medyczną w mieście. Przeprowadzono ponowne badania niezidentyfikowanych ciał i wykluczono je ze śledztwa. Przeanalizowano billingi telefoniczne i wyciągi z kart bankowych, przestudiowano nagrania z kamer monitoringu, a wszystkie biura podróży dostarczyły stosowne dokumenty, by dowieść, że Andrea nie opuściła terytorium państwa z własnej woli. Podczas gdy w całym kraju prowadzono szeroko zakrojone poszukiwania, a strony społecznościowe w internecie były monitorowane przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, psycholog specjalista od kryminalistyki opracował szczegółowy, wiarygodny profil młodej kobiety i jej pragnień.
Kogoś, kto snuł plany na przyszłość.
Kogoś, kto nie miał powodu, by uciec lub odebrać sobie życie.
Jak to bywa w podobnych przypadkach, w sprawę zaangażowano media, lecz zmarnowano tylko mnóstwo czasu na sprawdzenie dziesiątków zgłoszeń, które nadchodziły tygodniami, odkąd w prasie i w telewizji podano informację o zaginionej. Wszystkie, włącznie z tymi z zagranicy, należało skrupulatnie sprawdzić lub wykluczyć, to jednak nie przeszkodziło obrońcom Chambersa zrobić z nich użytek. Gdyby nie udało się powstrzymać jego obrończyni, dziarskiej, bezczelnej mecenas sugerującej w sądzie, że Andrea Keane była regularnie widywana w różnych miejscach także poza Wielką Brytanią, akt oskarżenia ległby w gruzach.
Thorne niewzruszenie zwracał uwagę przysięgłych na dokument traktujący o „podejrzeniu zgonu”, czterdziestostronicowy raport opisujący dotychczasowy przebieg śledztwa mającego dowieść, że Andrea Keane nie żyje. Wymachiwał trzymanym w dłoni egzemplarzem raportu, popatrując srogo na panią adwokat, i ze spokojem stwierdził, iż jego zdaniem absurdem jest wierzyć, że Andrea Keane nie została zamordowana. Ponownie odłożył dokument, starając się zrobić to jak najspokojniej, świadomy poruszenia, stłumionych szlochów i pomruków dochodzących z galerii. Nie odrywając wzroku od raportu, przełknął mocno ślinę, gdy odnalazł podkreślony fragment raportu psychologa klinicznego:
Nadzieje i dążenia
– Puść jakąś muzykę, Sam.
Karim włączył radio, które było ustawione na stację Capital, i natychmiast zaczął kołysać głową w rytm jakiegoś bzdurnego remiksu. Thorne zastanawiał się, czy nie skorzystać z przywileju swojej rangi, ale powstrzymał się. Zamknął oczy, by w ten sposób wytłumić muzykę, wyłączyć swoje zmysły przez resztę podróży na północ.
Kiedy w końcu zajechali na parking przy Peel Centre, była prawie pora lunchu. Zmierzając w stronę Becke Mouse, Thorne rozważał, co wybrać: kantynę czy lunch w Oak, gdy wychodzący akurat funkcjonariusz poinformował go, że ma gościa.
– To prywatny detektyw.
– Co?
– Powodzenia.
Funkcjonariusz najwyraźniej uznał sytuację za zabawną, a mina Thorne’a tylko spotęgowała jego reakcję. Inspektor mruknął coś pod nosem, zgarbił się lekko i bez entuzjazmu poczłapał po schodach do foyer w Becke House.
Thorne natychmiast spostrzegł swojego gościa i ruszył w jego stronę. Pięćdziesiąt parę lat, niechlujny, rozczochrany, symfonia w brązie i w beżu, brudne, przetłuszczone włosy i tandetne mokasyny potwierdziły wszystkie uprzedzenia, jakie inspektor żywił wobec smutnych małych facecików jeżdżących cavalierami i żyjących z wtykania nosów w sprawy innych ludzi.
– Jestem detektyw inspektor Thorne – powiedział.
Zakłopotany mężczyzna uniósł wzrok i spojrzał na niego.
– I co z tego?
– Kiepski z pana detektyw.
Thorne odwrócił się na dźwięk głosu dochodzącego z drugiego końca holu. Dostrzegł młodą kobietę postępującą krok w jego stronę i czerwieniącą się jak burak, gdy to robiła.
– To chyba mnie pan szuka.
Natychmiast uniósł rękę i poluzował krawat.
– Przepraszam. – Wyczuł, że mężczyzna, do którego się zwrócił, uśmiecha się drwiąco. – Spędziłem cały ranek w sądzie i...
– I co, puścili pana wolno?
Thorne tylko patrzył, a kobieta zaczerwieniła się jeszcze bardziej.
– Przepraszam, głupi żart – wykrztusiła i wyjęła wizytówkę. – Nazywam się Anna Carpenter i...
Thorne wziął wizytówkę, lecz nawet na nią nie spojrzał, po czym skinął w stronę zaopatrzonych w elektryczny zamek drzwi prowadzących w głąb budynku.
– Zapraszam do gabinetu.
Przesunął kartą przez otwór czytnika i pokazał palec oficerowi dyżurnemu, który wciąż jeszcze chichotał, kiedy Thorne otworzył drzwi i wpuścił Annę do środka.
3
Thorne spojrzał na wizytówkę i leżące przed nim na biurku zdjęcie. Postukał palcem w podniszczoną wizytówkę. „Agencja detektywistyczna F.A.”. Poniżej nazwisko Franka Andersona i adres w Victorii. Wyglądała jak jedna z tych, które można było wydrukować hurtowo, po pięćdziesiąt sztuk, w maszynach samoobsługowych na dworcu. Cienki kartonik i czcionka wyglądająca jak przerywana. Do tego tandenty wizerunek psa tropiącego ze szkłem powiększającym.
– Nie ma pani własnej? – zapytał Thorne.
Kobieta siedząca naprzeciw niego skubała paznokieć kciuka.
– Pan Anderson stale powtarza, że się tym zajmie – powiedziała. – I to on podejmuje decyzje administracyjne. Myślę, że ma teraz ważniejsze inwestycje.
Thorne pokiwał głową z wyrozumiałością. Jak choćby utrzymanie cavaliera na chodzie, pomyślał.
– Ale ta sprawa jest moja – ciągnęła kobieta. Zaczekała, aż Thorne na nią spojrzy. – Chcę powiedzieć, że Donna jest moją klientką.
Dostrzegł wyraz determinacji na twarzy Anny Carpenter i wychwycił to w jej głosie. Pragnienie, by komuś zaimponować, zrobić wrażenie, choć wyglądała dość pospolicie w dżinsach i czarnej sztruksowej kurtce.
Jak przerośnięta uczennica, powiedziałby jego ojciec. Miała dwadzieścia parę lat, ocenił Thorne, okrągłą twarz i była całkiem niebrzydka. Kiedy nie skubała paznokci, pociągała za pasemko długich włosów w kolorze brudnoblond i wierciła się na krześle jak ktoś, komu trudno usiedzieć na miejscu dłużej niż kilka sekund.
– Nigdy nie twierdziłem, że nie jest – powiedział Thorne.
Znów spojrzał na zdjęcie. Mężczyzna patrzył w stronę słońca, miał półprzymknięte oczy, uśmiechał się do aparatu i unosił w dłoni szklankę z piwem. Był dobrze po pięćdziesiątce, włosy na głowie miał nieco ciemniejsze, niż powinny wyglądać naturalnie, sądząc po szpakowatych kudełkach na obwisłym brzuchu i opalonym na ciemny brąz torsie. Niebo za nim było bezchmurne, z postrzępioną linią góry opadającej łagodnie ku ciemnogranatowej toni morza w tle, a daleko w oddali płynęła nieduża żaglówka. Mężczyzna mógł siedzieć na łodzi albo na przystani. Lub może w restauracji na nabrzeżu.
– Grecja? Hiszpania? Południowa Francja? – Thorne pokręcił głową. – Może Floryda? Pani zdanie jest równie dobre jak moje.
– To nie Birmingham – powiedziała Anna. – Tyle zdołałam ustalić.
Mężczyzna na zdjęciu niemal całkiem przymknął oczy od słońca, ale jego uśmiech nie wydawał się wymuszony, nie był sztuczny.
– Wygląda na zadowolonego.
– Nie bez powodu – odparła Anna. – Szczerze mówiąc, spodziewałam się, że pan go nie rozpozna.
Thorne przyjrzał się uważniej. Coś mu zaczynało świtać, ale słabo.
– Jak się nazywa pani klientka?
Chwila przerwy, a potem uśmiech zadowolenia.
– Przysłano jej to zdjęcie w grudniu zeszłego roku. – Anna przysunęła krzesło do przodu tak, że niemal opierała się teraz o biurko inspektora. – Na dwa miesiące przed jej zwolnieniem z więzienia.
– Co zrobiła?
– Zmowa w celu zamordowania męża.
– Ile dostała?
– Dwanaście lat. Odsiedziała dziesięć.
– Langford? – Thorne spojrzał na nią. Wreszcie coś mu zaświtało, ale nadal nie chwytał. – Pani klientka to Donna Langford?
Anna skinęła głową.
– Obecnie używa panieńskiego nazwiska, ale tak, to ona.
– Ktoś panią wkręca, moja droga.
– Nie sądzę.
– Wie pani, co ona zrobiła? – Thorne stuknął w zdjęcie palcem wskazującym. – Dlaczego to nie może być ten, kogo ona podejrzewa?
Wspominała mi.
– Opowiem pani całą tę historię. A potem oboje będziemy mogli przestać marnować czas.
Thorne w ciągu ostatniego pół roku pracował nad sprawami, których nie pamiętał tak dobrze jak tej, mimo iż od zamordowania Alana Langforda minęło już ponad dziesięć lat.
W biurze nazywali to Grillem w lesie Epping.
Langford zawsze trafiał na pierwsze strony gazet. Przez lata dawał zajęcie licznym dziennikarzom zajmującym się zarówno przestępczością, jak i biznesem; jego imperium nieruchomości rosło tak samo szybko, jak jego konkurenci nagle wycofywali się z branży, znikali lub ulegali nieszczęśliwym wypadkom. W końcu trafił na tytułową stronę, kiedy jego zwęglone szczątki znaleziono w spalonym jaguarze w lesie Epping. Sensacyjny temat z pierwszej kolumny zmienił się w cykl artykułów, kiedy wyszło na jaw, że za morderstwem Langforda stała jego żona.
Donna Langford, nuworyszka, żona sławnego biznesmena, mecenas kilku miejscowych fundacji charytatywnych i dama uczęszczająca na lunche, zapłaciła komuś, żeby zabił jej męża.
– Wykorzystała kontakty swojego starego – ciągnął Thorne. – Może nazwisko faceta, którego najęła, widniało w książce adresowej Langforda pod literą P – jak płatny zabójca.
– Proszę jeszcze raz spojrzeć na to zdjęcie – powiedziała Anna. – To on. Musi pan pamiętać, jak wtedy wyglądał. Widzi pan, że się trochę postarzał, prawda?
Thorne popatrzył na zdjęcie.
– Tak, z całą pewnością wygląda lepiej, niż kiedy go widziałem ostatni raz.
– Jeżeli mówi pan o zwłokach w samochodzie, to nie był on.
– Donna go zidentyfikowała. – Thorne starał się unikać protekcjonalnego tonu, ale nie wychodziło mu to najlepiej. – To był jego samochód i jego biżuteria. I tak sporo, zważywszy na to, że niewiele zostało...
Nie wiedziała, że tak właśnie zamierzał to zrobić – wtrąciła Anna. – Człowiek, którego wynajęła.
– Nie zapytała. – Thorne rozsiadł się wygodniej na krześle. – Spokojnie zapłaciła Irlandczykowi nazwiskiem Paul Monahan dwadzieścia pięć tysięcy funtów. Wydał parę funcików z tej kwoty na benzynę i parę kajdanek.
– Kiedy zorientował się pan, że jest w to zamieszana?
– Jakieś pół minuty po tym, jak ją poznałem – odparł Thorne. – Kiedy przyszła zidentyfikować ciało. Widywałem najróżniejsze reakcje, ale ona tylko stała i... trzęsła się. Zapytałem, czy wszystko w porządku, a ona niemal na miejscu przyznała się do wszystkiego, podczas gdy jej stary leżał w kącie i cuchnął spalonym mięsem.
– Jak złapał pan Monahana?
– Donna podała nam jego nazwisko, a następnie ustaliliśmy zgodność jego DNA z próbką z niedopałka papierosa znalezionego na miejscu zbrodni. Nie mogło być już łatwiej pod sam koniec. – Thorne przesunął zdjęcie po biurku w stronę Anny. – Może mi pani wierzyć, sprawy tak proste jak ta nie zdarzają się codziennie.
Anna skinęła głową i odchrząknęła.
– Panie inspektorze, Donna odsiedziała dziesięć lat w więzieniu.
Thorne odczekał kilka sekund, zbierając plik papierów z biurka. Zmusił się, by na jego twarzy pojawił się ten sam wyraz niezmąconego spokoju co wcześniej w sali sądowej, ale wciąż pamiętał smród jaguara, posmak dymu i popiołu, który był nie tylko popiołem, oraz blade grudki tłuszczu przylepione do siedzeń samochodu.
– Jeżeli chce pani znać moje zdanie, uważam, że potraktowano ją ulgowo – powiedział. – Przyznała się do winy, co zawsze poczytywane jest na korzyść, no i duże znaczenie miał fakt, że jej małżonek był łajdakiem jakich mało i zapewne tłukł ją bez opamiętania, kiedy tylko nie zajmował się łamaniem nóg ludziom. Tak, Alan Langford dostał to, na co zasłużył, tak myślę, ale i tak sposób, w jaki zginął, był naprawdę potworny.
– Proszę spojrzeć na datę – upierała się Anna. Znów podsunęła zdjęcie w stronę inspektora. – W prawym dolnym rogu.
Thorne wziął fotografię do ręki. Data została wydrukowana automatycznie przez aparat, nieco ponad trzy miesiące temu.
– Takie rzeczy robi się dziś w Photoshopie. Poza tym to może być zdjęcie kogokolwiek.
– Donna twierdzi, że to jej mąż – powiedziała Anna. Pokręciła głową, jakby chciała dodać coś jeszcze, ale w końcu tylko wzruszyła ramionami. – Przysięga, że to Alan.
– Wobec tego kłamie.
– Ale po co?
– Bo tak... A może za kratkami wyrobiła sobie poczucie humoru. Nie byłaby pierwsza. Może chce pieniędzy. Albo próbuje pani wmówić, że to była wielka pomyłka sądu i teraz będzie się domagać zadośćuczynienia.
– Ona nie wie, że tu przyszłam – powiedziała Anna. – Przyszła do mnie, bo nie chce mieszkać w to policji.
Thorne był zbity z tropu.
– No dobrze, to jak zamierza pani wyjaśnić swojej klientce tę rozmowę?
Nie mógł pohamować uśmiechu i zrobiło mu się głupio, kiedy kobieta znów zaczęła się czerwienić i wiercić na krześle.
– Będę wobec niej uczciwa i powiem, że nic nie wykryłam – odparła Anna. – Że nie miałam wyboru. Wyjaśnię, że przez dwa tygodnie wpatrywałam się w to zdjęcie i do niczego nie doszłam.
– Dlaczego przyszła pani z tym do mnie?
– Pomyślałam, że może udałoby się panu wyciągnąć z tego zdjęcia więcej informacji. – Spojrzała na Thorne’a, ale nie doczekała się odpowiedzi. – Nie moglibyście go wyostrzyć czy coś takiego? Musi być jakiś sposób, aby ustalić, gdzie zostało zrobione. Bo ja wiem, jakiś profil geograficzny, specjalny program komputerowy, coś w tym rodzaju?
– To nie serial CSI – odparł Thorne. – Nawet nasza kserokopiarka szwankuje.
Poza tym uznałam, że to mogłoby pana zainteresować – Anna nachyliła się nagle ku niemu. – To głupie z mojej strony, ale wcześniej wydawało mi się sensowne. To była pańska sprawa, więc miałam nadzieję, że kiedy zobaczy pan to zdjęcie, przynajmniej uzna, że może wcale nie jest ona... zakończona.
Patrzyła na Thorne’a jeszcze przez kilka sekund, ale zaraz usiadła prosto i zaczęła się bawić kosmykiem włosów.
– To strata czasu – powiedział. – Przykro mi, lecz mam teraz wiele ważniejszych spraw na głowie. Właściwie w obecnej chwili wszystko jest ważniejsze niż te pani rewelacje.
Odsunął krzesło, a po kilku sekundach Anna zrozumiała aluzję i zrobiła to samo.
– Wobec tego nie będę panu przeszkadzać – powiedziała.
Postąpiła krok w stronę drzwi.
Thorne uznał, że wyglądała na jakieś czternaście lat.
– Proszę posłuchać, pomówię o tym z moim przełożonym, dobrze? – Zauważył, że jej wyraz twarzy zmienił się, i czym prędzej dodał: – Ale on powie to samo co ja, więc proszę nie robić sobie nadziei.
Znów wziął do ręki fotografię i pokiwał głową, wlepiając w nią wzrok.
– Mnie też trochę tego by się przydało – powiedział. – Słońca i plaży.
– Tom?
Thorne uniósł wzrok, by ujrzeć stojącą w drzwiach detektyw inspektor Yvonne Kitson. Dzielili razem gabinet i był zadowolony z takiego układu. Z całą pewnością lubił ją bardziej teraz, niż kiedy była pracoholiczką i karierowiczką, z czym ona chyba się zgadzała. Tak jak Thorne często wtykała nos w nie swoje sprawy, ale trudno było nie podziwiać jej za to, w jaki sposób podźwignęła się po wpadce, jaką okazał się dla niej romans z przełożonym z pracy.
„To jak z szafą, którą składasz samodzielnie – powiedziała kiedyś do Thorne’a. – Jedna niedokręcona śrubka i wszystko się sypie”.
Teraz jednym okiem patrzyła na gościa. Inspektor skinął na Annę, trzymając zdjęcie dwoma palcami, i przedstawił ją.
Kitson skinęła lekko głową i ponownie przeniosła wzrok na Thorne’a.
Pomyślałam, że chciałbyś wiedzieć, że przysięgli opuścili salę i udali się na obrady w celu ustalenia werdyktu.
– Jasne. – Thorne wstał i wyszedł zza biurka.
Anna dopinała właśnie guziki żakietu.
– Chodzi o sprawę, w związku z którą był pan w sądzie?
Thorne pokiwał głową, przypominając sobie, jak mrugnął do Adama Chambersa.
– O sprawę, która nie jest tak... dziecinnie prosta – powiedział.
Nadinspektor Russell Brigstocke miał swój gabinet kilka metrów od tego, który Thorne dzielił z Yvonne Kitson. Kiedy Thorne wszedł, Brigstocke właśnie rozmawiał przez telefon, inspektor usiadł więc na krześle i czekał. Myślał o osiemnastoletniej dziewczynie, której kości wciąż czekały na odnalezienie przez psa wyszkolonego do poszukiwania zwłok, i o mężczyźnie, który zginął, wyjąc wniebogłosy, przykuty do kierownicy auta, w środku gęstego lasu.
Próbował rozdzielić te dwa morderstwa popełnione w odstępie wielu lat. Starał się wyodrębnić obrazy, te prawdziwe i te wyimaginowane.
Chciał przejmować się tym, co ważne...