cover

Barbara Nawrocka-Dońska

To nieprawda, że umarł Tristan

 

Saga

Jak cień tym dłuższy, gdy padnie z daleka,

Tem szerzej koło żałobne roztoczy,

Tak moja postać, im dalej ucieka,

Tym grubszym kirem twą pamięć pomroczy.

 

Na każdym miejscu i o każdej dobie,

Gdziem z tobą płakał, gdziem się z tobą bawił,

Wszędzie i zawsze będę ja przy tobie,

Bom wszędzie cząstkę mej duszy zostawił.

Adam Mickiewicz

Od autora

Zdarzyło się to w sześćdziesiątych latach, w czasie budowy odkrywki w Koninie. Była wczesna wiosna, główną ulicą spływały strugi brudnego błota. Kopyta końskie człapały po jezdni w rozmieszanej z solą śniegowej papce, zabarwionej moczem na żółto. W górze niebo jak szara płachta prawie leżało na dachach miasta, w dole brunatniała rozryta glina odkrywkowych dołów.

Hotel robotniczy, sklecony z pionowo zbitych ze sobą desek, przypominał barak. Salka, gdzie odbywały się spotkania autorskie z aktywem robotniczo-technicznym, opalana kozą, przyozdobiona czerwono-różową bibułką od ostatniej akademii ku czci kogoś lub czegoś, ziała opuszczeniem, nudą, stawała w gardle jak razowy chleb popijany wodą.

Tkwiłam sztywno za ustawionym na poczekaniu stolikiem, zamazanym kółkami po szklankach. Ludzie w waciakach wchodzili i wychodzili, szurając ciężko nogami. Glina obciążała buty, podeszwy nasiąkały wodą z wykopów. Śmierdziały pety ćmionych Sportów. Ciepło kozy rozbierało, sklejało oczy sennością.

O czym powinnam mówić tym ludziom? Czułam lekkie nogi, jeszcze z rana się wykąpałam. Buty natarłam pastą, więc żadnej gliny ani wody nie nabrały. Ręce nie drżały mi z wyczerpania. Oczy wystarczająco jasno oceniały sytuację, w jakiej się znalazłam. Nie obciążały je spuchnięte że zmęczenia powieki.

Z bezradności, w jaką popadłam, wyratowały mnie dwie twarze. Dwoje młodych ludzi milcząco dodawało mi odwagi.

Ona — zadbana i bardzo ładna i on — inteligent w zmiętym ubraniu, o twarzy zmordowanej jak twarze ludzi w waciakach. Inżynier z budowy i jego żona.

Po spotkaniu przecisnęłam się do nich i poprosiłam, żeby mnie wzięli ze sobą na kawę. Zaambarasowali się oboje. Po chwili doszli do wniosku, że kawę można wypić w nowej restauracji, niedawno otwartej, na rynku. Tam nie ma tylu pijaków.

Piłam kawę, patrzyłam na nich. Ci ludzie kochali się głęboką i mocną miłością. Nie ukrywali jej, lekceważąc sobie otoczenie. Byli niemodni, przez to nieciekawi dla innych i zupełnie nic sobie z tego nie robili. Nagle chłopak roześmiał się do mnie. Po prostu odgadł moje myśli.

— Ależ Dawidzie... — wtrąciła się wtedy dziewczyna z naganą w głosie.

— Co „ależ” — rozgniewał się Dawid — pani i tak wie, co w nas siedzi.

— Proszę pana!— zaprotestowałam, oblewając się niemal rumieńcem.

Znów się roześmiał.

— To nie znaczy, że każdy piszący zaraz coś wie — sprostował zwięźle. — Ale pani wie o nas sporo, pewnie za dużo, jak na gust Annabeli. Wie pani, Annabela jest w Warszawie. Nie mam jej tu przy sobie. Dziś to przypadek, akurat przyjechała. Ja ją okropnie kocham, wie pani?

Pomyślałam, że nigdy nie wylecą mi z pamięci ich imiona. Przypuszczałam, że sami się nimi obdarzyli, ale tak nie było. Po prostu takie imiona dostali od rodziców i tacy się spotkali.

Później, po latach, Annabela dała mi do ręki listy swego męża.

— Niech pani... niech pani stworzy na nowo Dawida — powiedziała zdławionym głosem. — Jeszcze raz.

Starałam się więc to zrobić, ale odtwarzałam z tych listów także Annabelę, ponieważ bez niej nie byłoby Dawida. Oni oboje byli po prostu jednością, w czasach, w których kochankowie są tak niemodni.

Annabela do Dawida

To nieprawda, że kiedyś umarł Tristan. Romeo nigdy nie zadał sobie śmierci. Orfeusz zawsze czeka na Eurydykę.

To nieprawda, że czas, epoka zmienia kochanków. Przemijają ery, kochankowie zostają, niezmienni jak kształt owada zatopiony w kropli bursztynu. Raz nazwani imieniem Tristana i Izoldy, kiedy indziej Romea i Julii, Orfeusza i Eurydyki albo Annabeli i Dawida. Wieczni, jak wieczne są rozbłyski i gaśnięcia gwiazd, zapalające nowe światła, aby zniknęły w mroku, oddając swój blask następnym.

W stałym obrocie rzeczy miłość, raz dana człowiekowi, nigdy nie będzie mu odebrana, ona jedna, choćby sądził, że gubi jej ślad. Tristan odszuka swoją Izoldę, Abelard — Heloizę, aby zaświadczyli sobą o niezmienności kochania. Romeo przejdzie przez stalowe miasta, Orfeusz odetchnie sztucznym powietrzem dalekich planet, nakrytych plastykowymi czaszami spadochronów, Tristan zatrzyma się w sztucznym ogrodzie Arktyki, podziwiając barwę róży, kształt albo wielkość orchidei. Abelard będzie rozpaczał w podziemnych stolicach, wcale nie zwracając uwagi, że robi to w fałszywym świetle ziemskiego dnia. Ono nigdy nie wyda mu się falsyfikatem, ponieważ jego rozpacz będzie prawdziwa.

Może zejdziemy na dno oceanów, aby tam kochać i być kochanymi wśród alg, lasów koralowych, obok zatopionych przed wiekami okrętów, pogrążonych na dnie wód cywilizacji. Dla nas — tak bardzo pospolitych, ponieważ zawsze i przede wszystkim kochamy.

Czy ja ci to kiedyś powiedziałam, może niedokładnie takimi słowami, czy dziś mi się tylko tak zdaje? A może ty napisałeś tak do mnie w swoich listach. że nigdy tak nie pisałeś? Może dosłownie nie tak, ale taka jest ich treść, Taki był sens twojego, naszego życia.

Zacznijmy Więc to życie od początku, opowiedzmy je twoimi ustami, oczami, słuchem, smakiem, dotykiem, ponieważ to ty kochałeś tak, jak tylko mężczyzna potrafi. Prawdziwy mężczyzna — Tristan, Orfeusz, Romeo, Abelard.

Jestem dziś, jak Wczoraj i zawsze tylko odbiciem twojej miłości, jej kształtem powołanym przez ciebie do życia. Kobietą stworzoną przez nieśmiertelnego kochanka — Izoldą, Eurydyką, Julią, Heloizą.

To śmieszne, w latach sześćdziesiątych naszego stulecia, w których uczeni w piśmie socjologowie ogłosili śmierć miłości — zastąpionej seksem, koleżeńskimi usługami miłosnymi, miłością sportową albo mechaniczną, bo coś trzeba zrobić z płcią, skoro się ją nosi — upierać się, że Tristan nigdy nie umarł i nie Umrze.

Ale oboje zawsze wiedzieliśmy, chociaż oboje byliśmy młodymi barbarzyńcami, że nie ma nic śmiesznego w miłości. To — na szczęście ocaliliśmy.